Największy tegoroczny hit science fiction? Nie zawodzi tylko... muzyka

Jared Leto w filmie "Tron: Ares" /materiały prasowe

Rewelacyjna ścieżka dźwiękowa stworzona przez Nine Inch Nails, ale płytka, przewidywalna fabuła. Widowiskowe sceny akcji, zwłaszcza jeżeli film ogląda się w IMAX-ie, ale jednowymiarowi, mało ciekawi bohaterowie. Norweski reżyser Joachim Rønning, który ma spore doświadczenie w kontynuacjach franczyz, jak chociażby "Piratów z Karaibów", tym razem nie poradził sobie najlepiej.

"Tron: Ares": Świetne efekty, słaby scenariusz

Można też spojrzeć na to z innej strony. Jak mówi popularne polskie przysłowie "tak krawiec kraje, jak mu materii staje". Materią w przypadku filmu "Tron: Ares" był bardzo przeciętny scenariusz autorstwa Jesse'ego Wigutowa, który trudno byłoby przykryć nawet wirtuozerską reżyserią czy spektakularnymi efektami specjalnymi. Choć w tej drugiej kwestii produkcja Disneya się broni. Tego należało oczekiwać po filmie, gdzie fabuła obraca się wokół zaawansowanej technologii, sztucznej inteligencji i jej wpływu nie tylko na nasze życie, ale i na losy całego świata.

Reklama

Problemy etyczne i moralne dylematy związane ze sposobem jej użycia, a zatem kwestie, które nas dzisiaj dotyczą, twórcy wkładają w ramy korporacyjnego ładu. Dwie wielkie firmy - znana z poprzednich części Encom oraz Dillinger Systems - rywalizują o prymat w technologicznym świecie. Sprowadza się on do stworzenia kodu trwałości, który jest ostatnią cegiełką do prawdziwej rewolucji, umożliwiającej fizyczny kontakt ludzi ze stworzonymi przez AI istotami. Na tę chwilę jest on możliwy wyłącznie przez dwadzieścia dziewięć minut od momentu wydrukowania przy użyciu laserów. Po tym czasie taki twór się rozpada.

Wszystko rozbija się o motywację. Zarządzana przez Juliana Dillingera (Evan Peters) korporacja ma na celu stworzenie uniwersalnego żołnierza, coś na kształt Dolpha Lundgrena i Jeana-Claude’a Van Damme’a w klasyku z lat 90. XX wieku. Istoty, która w krótkim czasie jest w stanie w wydatny sposób wpłynąć na losy każdej wojny. Z drugiej strony pełen ideałów Encom, pragnący wykorzystać sztuczną inteligencję do ratowania świata. Mamy zatem klasyczną opozycję dobro-zło, czarne-białe, chciwość-altruizm. A w samym środku tego tytułowy Ares, w ciele Jareda Leto. Stworzony przez Dillingera program, który ma za wszelką cenę zdobyć od konkurencji kod trwałości, tyle że dość niespodziewanie okazuje sporo ludzkiej empatii.

Temu całkiem interesującemu punktowi wyjścia brakuje jednak głębi. Oglądając "Tron: Ares", można odnieść wrażenie, że twórcy prześlizgują się tylko po powierzchni, jak chociażby w wątku dotyczącym Kevina Flynna, mimo że jest on epizodyczny. W roli genialnego programisty i byłego szefa Encomu powraca Jeff Bridges, który wcielił się w tę postać w "Tronie" z 1982 roku. Od pierwszego filmu z trzyczęściowej serii, cameo amerykańskiego aktora znacznie bardziej kojarzy mi się z jego kultową rolą Kolesia w "Bigu Lebowskim" braci Coen. Tu też, choć w wirtualnej rzeczywistości, nosi coś na kształt szlafroka i można zaryzykować stwierdzenie, że jest równie wyluzowany co przed laty.

"Tron: Ares": Futuryzm? Nostalgia!

Luzu brakuje natomiast wcielającemu się w postać Aresa Jaredowi Leto. Biorąc poprawkę na to, że mocną stroną sztucznej inteligencji nie jest (jeszcze) myślenie abstrakcyjne oraz poczucie humoru, a bohater jest jej wytworem, to i tak jego rola jest irytująco szablonowa i pozbawiona charyzmy. Tej nie brakuje za to Grecie Lee, czyli ekranowej Eve Kim, która po śmierci siostry staje na czele Encomu i co tu dużo mówić - kradnie show. To kolejna duża i udana rola amerykańskiej aktorki po jakże odmiennej w głośnym "Poprzednim życiu" Celine Song sprzed dwóch lat. Warto śledzić jej dalszą karierę.

Znamienne jest to, że w opowieści o świecie przyszłości najbardziej przypadły mi do gustu nostalgiczne momenty w filmie. Wrota do nich stanowi dawna baza badawcza siostry Eve, do której bohaterka przybywa, by znaleźć brakujący element układanki. Stacjonarne komputery, dyskietki z danymi, zdziwienie na widok kuchenki mikrofalowej. Klimat jakbyśmy się cofnęli do klasyki sci-fi sprzed kilku dekad. To świat, który odszedł do lamusa, a zastąpiły go urządzenia o niezwykłej mocy obliczeniowej czy lasery potrafiące wydrukować wszystko, co przyjdzie nam do głowy - uniwersalnego żołnierza czy drzewo pomarańczy. 

Siłą udanych produkcji science fiction są dla mnie intelektualne czy nawet filozoficzne wyzwania, jakie stawiają widzowi. W filmie Rønninga wszystko dopowiedziane jest do ostatniego słowa. Nie ma pola na refleksję, interpretację czy kombinowanie. Nie wytrzymuje tym samym porównania z "Ex Machiną" Aleksa Garlanda czy "Blade Runnerem 2049" Denisa Villeneuve’a. Nawet jeśli "Tron: Ares" potraktować jako czystą rozrywkę, to poza efektowną formą nie wyniesiemy z niej zbyt wiele. A jeśli już, to na pewno znacznie więcej do słuchania niż oglądania, co zresztą jest mocną stroną całej serii.

5/10

"Tron: Ares", reż. Joachim Rønning, USA 2025, dystrybutor: Disney, premiera kinowa: 10 października 2025 roku.

INTERIA.PL
Dowiedz się więcej na temat: Tron: Ares
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL