Gdyby stworzyć katalog z typologią dowcipów, sporą ich część można by znaleźć w brytyjskiej komedii "Wujowy dwór" w reżyserii Jima O’Hanlona. Żarty sytuacyjne, klasowe, wulgarne, slapstickowe, sprośne, seksistowskie, fekalne. Z arystokracji, służby, policjanta, księdza, zakonnic. Facecje z języka jakim porozumiewa się klasa wyższa, ale i z Cockneya, będącego domeną przesiadującej w pubie klasy pracującej. Wreszcie z popularnego brytyjskiego serialu kostiumowego "Downton Abbey", bo film O’Hanlona to jego niemal bliźniacze odbicie. Tyle, że w krzywym zwierciadle.
Tytułowy Wujowy dwór (z angielskiego Fackham Hall) do złudzenia przypomina ten, jaki znamy z serialu. Nazwa posiadłości jest bardzo wdzięczna, bo nie trudno wyobrazić sobie, jak określają ją ci, którzy nie pałają sympatią do arystokratycznej rodziny. Warto przy tej okazji docenić świetne polskie tłumaczenie filmu, bo oddanie specyfiki brytyjskiego humoru, zwłaszcza w warstwie językowej, nie należy do łatwych.
Jasny jest też podział obowiązujący w rezydencji. Skupiona wokół patriarchy rodu Davenportów (Damian Lewis) familia błyszczy na salonach, podczas gdy służba albo nie wyściubia nosa z kuchni albo niezauważona przemyka korytarzami.
Lord Davenport ma jednak ciężki orzech do zgryzienia, związany z faktem, że nie posiada już żadnego męskiego potomka w pierwszej linii. Według rodzinnej legendy, wszyscy synowie zginęli na skutek nieszczęśliwych wypadków. Jak nie Titanic, to Bismark. Jak nie Bismark, to zbyt częste robienie sobie dobrze. Oznacza to, że los Wujowego Dworu, a przede wszystkim tego, czy pozostanie w rękach Davenportów, jest niepewny.
Stąd pomysł aranżowanego małżeństwa starszej córki Poppy (Emma Laird) z kuzynem Archibaldem (w tej roli Tom Felton, pamiętny Draco Malfoy z "Harry’ego Pottera), obecnie pierwszym do dziedziczenia. A jeśli Poppy przypadkiem by się rozmyśliła, pozostaje jeszcze młodsza córka Rose (Thomasin McKenzie), na której rodzina postawiła już krzyżyk.
W tej układance jest jeszcze jeden, z pozoru niepasujący element. Niejaki Eric Noone (w polskiej wersji Eric ENeN - kolejne świetne tłumaczenie). Wychowany w domu dziecka młody mężczyzna, drobny złodziejaszek, który ma dostarczyć do Wujowego Dworu pilną korespondencję, a zamiast tego, zupełnie niespodziewanie, dostaje tam pracę.
To właśnie z perspektywy bohatera, w którego rolę wciela się Ben Radcliffe, poznajemy pełen absurdów i niedorzeczności świat brytyjskiej socjety, gdzie większym grzechem niż pozbawienie kogoś życia jest mezalians. Tak się składa, że w "Wujowym dworze" doświadczymy jednego i drugiego.
Absurd to zresztą słowo najlepiej oddające atmosferę filmu O’Hanlona. Za scenariusz w dużej mierze odpowiada popularny komik Jimmy Carr (wciela się też w rolę księdza), który przygotował coś na miarę scenicznego stand-upu z nowym, autorskim programem, gdzie kilka sekund bez śmiechu najwyraźniej jest czasem straconym.
Dystrybutor przekonuje, że w "Wujowym dworze" jest aż 280 dowcipów. Nie liczyłem, ale jestem w stanie w to uwierzyć. Tempo z jakim podawane są kolejne gagi jest zawrotne, a czasem zdarza się tak, że w jednym ujęciu, na pierwszym i drugim planie twórcy serwują dwa różne żarty. Absurdalne, czasami kuriozalne, ale zwykle bardzo niepoprawne, czy to politycznie czy obyczajowo. I nawet jeśli któryś jest słabszy, a nie ma się co oszukiwać, takie też się zdarzają, zaraz pojawia się kolejny. Gdyby wyciągnąć z nich średnią jest ona całkiem niezła. Pachnie tu Monty Pythonem, ale i Melem Brooksem. A to chyba całkiem niezła rekomendacja.
7/10
"Wujowy dwór" (Fackham Hall), reż. Jim O’Hanlon, dystrybutor: Kino Świat, premiera kinowa: 5 grudnia 2025 roku.
