Mówi, co myśli i jest nieprzewidywalna. Cały świat kocha jej głos

Yola Czaderska-Hayek i Scarlett Johansson w Hollywood /archiwum autorki /materiały prasowe

Są filmy, które zmieniają człowieka na zawsze. Takie, o których mówi się: "Obejrzałam i nic już nie było takie samo". Wbrew pozorom nie mam na myśli wyłącznie produkcji spod znaku kina artystycznego. Chodzi mi raczej o tytuły, które zna każdy - ale gdy widzimy je po raz pierwszy, zwłaszcza w młodym wieku, uruchamiają w nas jakąś wrażliwość, o której nie mieliśmy pojęcia. Sprawiają, że zaczynamy patrzeć na świat inaczej.

"Ten film odmienił moje życie"

Nawet gwiazdy Hollywoodu nie są wolne od takich fascynacji. Ryan Gosling wyznał mi swego czasu, że filmem, który go ukształtował i który być może nawet wpłynął na jego decyzję o wyborze zawodu, był - proszę się nie śmiać! - "Rambo: Pierwsza krew". Kłopot w tym, że Ryan był wówczas dzieckiem, a na tym etapie jeszcze nie całkiem odróżnia się fantazję od rzeczywistości. Dlatego po seansie przyniósł do szkoły zestaw noży kuchennych, którymi zaczął rzucać w kolegów. "Zrobiła się z tego straszna awantura, zawiesili mnie w prawach ucznia, ale fascynacja filmem pozostała" - podsumował aktor. 

Reklama

Brad Pitt z kolei opowiedział mi, że produkcją, która wywarła na niego ogromny wpływ, był "Obcy" Ridleya Scotta, choć podobnie jak Gosling obejrzał ten horror w wieku, gdy, jak się wyraził, był na to zdecydowanie za młody. "Uwielbiam fantastykę" - zadeklarował. - "I sam nie wiem, dlaczego zagrałem w tak niewielu filmach SF. Nie miałbym nic przeciwko temu, by było ich więcej". Nawet Edward Norton zdobył się w końcu na szczerość! Najpierw, jak przystało na ambitnego artystę, ceniącego kino z najwyższej półki, poczęstował mnie opowieścią o tym, jak to "Amadeusz" Miloša Formana dosłownie zwalił go z nóg, a potem przyznał się jak normalny człowiek, że na samym szczycie jego filmowych fascynacji mieszczą się "Gwiezdne wojny". Te pierwsze, które później otrzymały podtytuł "Część IV: Nowa nadzieja".

Do tej listy mogę dopisać jeszcze jedno nazwisko i kolejny tytuł. Scarlett Johansson, jedna z najpiękniejszych i najbardziej niepokornych kobiet, jakie kiedykolwiek pojawiły się w Hollywood, okazała się zagorzałą fanką "Parku Jurajskiego": "To jeden z pierwszych filmów, jakie widziałam w kinie. Pamiętam wszystko, każdy szczegół, jakby to było wczoraj. To było doświadczenie nie do ogarnięcia umysłem! Ten film odmienił moje życie".

"Park Jurajski" Spielberga wciąż ogląda się z zapartym tchem

Czy można się jej dziwić? Podejrzewam, że niejeden widz, który w 1993 roku miał okazję obejrzeć na wielkim ekranie dinozaury wyczarowane przez Stevena Spielberga, wyszedł z kina oszołomiony. Czegoś podobnego wcześniej po prostu nie było! Jasne, produkcje o prehistorycznych potworach pojawiały się tu i ówdzie, ale żadna nie odznaczała się takim rozmachem, tak imponującą dbałością o szczegóły i przede wszystkim taką wiarygodnością. Warto bowiem pamiętać, że "Park Jurajski" powstał na podstawie powieści Michaela Crichtona, doktora medycyny z Uniwersytetu Harvarda, który w swoich książkach umiał łączyć wartką akcję z dogłębną naukową analizą. 

Ale cóż byłyby warte jego uczone wywody, gdyby Spielberg nie zaprzągł do pracy sztabu komputerowców, którzy pieczołowicie wykreowali na ekranie żywe i niebywale drapieżne dinozaury? To właśnie w jego filmie stanowiło największą rewolucję: reżyser sprawił, że przeżywaliśmy strach i uniesienie na widok czegoś, co... w ogóle nie istniało! Przy "Parku Jurajskim" bezpowrotnie odchodziły w cień japońskie produkcje o Godzilli, w których bezimienni aktorzy schowani w gumowych kostiumach rozbijali dekoracje z dykty, udające zabudowę wielkiego miasta. Ogromny T-rex i małe, ale równie groźne raptory otworzyły nową epokę w dziejach kina.

Gdy myślę o tym, ile wysiłku musiało kosztować powołanie do życia tych wszystkich bestii, z rozbawieniem przypominam sobie słowa Stevena Spielberga z rozmowy, którą odbyliśmy kilka lat temu w Beverly Hills. "Pamiętam, że gdy w dzieciństwie oglądałem filmy, starałem się odgadnąć, w jaki sposób realizatorom udało się osiągnąć końcowy efekt na ekranie. W tamtych czasach nie było tylu nowoczesnych narzędzi, co dzisiaj. To była dosłownie prowizorka, wszystko trzymało się na klej i trochę śliny" - wspominał reżyser.

"Szczególnie ciekawiło mnie, jak się robi wybuchy tak, że w powietrze lecą całe fontanny ziemi. Próbowałem wpaść na to samemu, kręcąc własne filmy na taśmie 8 mm. Wymyśliłem, że trzeba wykopać obok siebie dwie dziury i położyć pośrodku deskę, aby bujała się jak huśtawka. Jeden koniec przysypuje się ziemią, a drugi na sygnał ktoś gwałtownie przydeptuje. I wtedy jest efekt jak przy wybuchu, wyrzucona ziemia leci w górę" - dodał.

Śmiech śmiechem, ale przypomnijmy, że mowa o reżyserze, któremu nie starczyło budżetu, by pokazać w całej okazałości rekina w "Szczękach". A mimo to nakręcił film, który nawet teraz, pół wieku po premierze (rocznica minęła w czerwcu!), ogląda się z zapartym tchem.

Skoro Stevenowi Spielbergowi do stworzenia magii wystarczyły niemalże chałupnicze środki, to nic dziwnego, że gdy uzyskał dostęp do technologii pozwalającej na prawdziwe wizualne cuda, natychmiast zrobił z niej użytek, o jakim się nikomu nie śniło. Odcisnął na "Parku Jurajskim" swoje autorskie piętno do tego stopnia, że choć wyreżyserował tylko dwie pierwsze części (a jest ich już siedem, w dodatku seria zmieniła nazwę na "Jurassic World"), to wciąż jego nazwisko przychodzi na myśl w pierwszej kolejności, gdy mowa o filmach z dinozaurami.

Scarlett Johansson marzyła o tej roli 10 lat

Z takiego właśnie założenia - "Mówimy: dinozaury, myślimy: Spielberg" - wyszła Scarlett Johansson. I gdy tylko dowiedziała się, że twórcy najnowszej odsłony, "Jurassic World: Odrodzenie", poszukują odtwórczyni głównej roli, czym prędzej zadzwoniła do reżysera, zgłaszając własną kandydaturę. "Zapewniałam, że mogę zginąć w ciągu pierwszych pięciu minut, może mnie zeżreć dowolne zwierzę, mogę nawet rozstawiać sprzęt na planie, byleby tylko dali mi angaż" - opowiada aktorka. - "Mam absolutną szajbę na punkcie tej serii. Od dziesięciu lat starałam się o udział w którejkolwiek części. No i wreszcie się udało!".

Trudno oprzeć się wrażeniu, że rola poszukiwaczki przygód mierzącej się z prehistorycznymi gadami stworzona jest właśnie dla niej. Scarlett zasłynęła przecież jako Czarna Wdowa, świetnie wyszkolona, zabójcza agentka w serii filmów Marvela - jedna z niewielu kobiecych postaci w tym cyklu, które wybiły się na pierwszy plan. Tajemnicą poliszynela jest, że producenci z Marvela, czy też może raczej z wytwórni Disneya, która jest właścicielem komiksowego wydawnictwa, nie darzyli sympatią Wdowy, uważali bowiem, że bohaterka nie ma komercyjnego potencjału. O ile na przykład figurki Iron Mana czy Kapitana Ameryki stanowiły sprzedażowe pewniaki, o tyle istniało ryzyko, że Czarnej Wdowy nikt nie kupi. Dlatego na wszelki wypadek zabawek z tą postacią... w ogóle nie produkowano. Na tak nieprzyjazny grunt wkroczyła Scarlett Johansson i kompletnie zmieniła zasady gry. Dziś Wdowa doczekała się nawet własnej lalki Barbie, i to w dwóch wersjach: w czarnym i białym kostiumie. Co więcej, nikogo to już nie dziwi.

A przecież kariera tej zjawiskowej kobiety nie ogranicza się wyłącznie do Marvela. Powiedziałabym nawet więcej: przygoda z komiksem to jedynie epizod w jej rozległej i różnorodnej filmografii. Chodzi przecież o aktorkę, która jeszcze przed osiągnięciem pełnoletności zdążyła wystąpić u boku takich sław, jak Sean Connery czy Robert Redford. Co więcej, za sprawą jakiegoś niebywałego paradoksu wybiła się do wielkiej sławy nie za sprawą wielkich komercyjnych hitów, ale artystycznych, wydawałoby się - skazanych na niszowość produkcji. Mam na myśli oczywiście filmy "Między słowami""Dziewczyna z perłą". O żadnym z nich nie da się powiedzieć, że skrojony jest dla masowej widowni, a mimo to wywołały sensację i zwróciły uwagę całego świata na zmysłową dziewczynę o zachrypniętym głosie.

Głos to znak firmowy Scarlett Johansson

No właśnie, głos! Dziś to niewątpliwy znak firmowy Scarlett Johansson, ale w przeszłości przysparzał jej nieraz problemów ze znalezieniem pracy.

"W wieku dziewięciu lat rzęziłam jak zapijaczony żul odpalający jednego papierosa od drugiego" - wspomina aktorka. - "Nie policzę, ile razy na castingach słyszałam pytania, czy nie jestem na coś chora i czy nie boli mnie gardło". Mimo to właśnie głosowi zawdzięcza jedną ze swoich najciekawszych ról. W filmie "Ona" z 2013 roku wcieliła się w sztuczną inteligencję imieniem Samantha. Nie widzimy aktorki na ekranie, możemy jedynie jej słuchać. I wraz z głównym bohaterem, którego gra Joaquin Phoenix, ulec jej urokowi.

Historia, która dwanaście lat temu wydawała się pieśnią odległej przyszłości, dzisiaj prezentuje się całkiem realistycznie. Wszystkie te czatboty, głosowe interfejsy i tym podobne cuda techniki, o których strach nawet pomyśleć, są częścią naszej codzienności. Zresztą w przypadku tego konkretnego filmu życie splotło się ze sztuką w naprawdę zaskakujący sposób. Rok temu twórcy słynnego bota ChatGPT wypuścili kolejny model, któremu w ustawieniach można było przyporządkować głos o nazwie Sky, do złudzenia przypominający filmową Samanthę. Scarlett Johansson zdecydowanie nie była tym pomysłem zachwycona - i podjęła stosowne kroki prawne. Wkrótce potem głos Sky zniknął z ustawień czatbota.

A to i tak nie wszystko, na co stać Scarlett. Ta kobieta nie bała się pójść na wojnę z jedną z największych wytwórni filmowych na świecie. W 2021 roku wytoczyła proces Disneyowi, gdy film "Czarna Wdowa" z jej udziałem trafił jednocześnie do kin i na platformę streamingową Disney+. Decyzja ta podjęta została pod wpływem pandemicznych obostrzeń, aktorka jednak uznała się za pokrzywdzoną, ponieważ jej zdaniem streaming poważnie uszczuplił wpływy z biletów, ona zaś w kontrakcie miała zagwarantowany udział w tych zyskach. Medialna pyskówka (wiem, że to dość wulgarne słowo, ale trudno tu o lepszy odpowiednik), w której obie strony obrzucały się nawzajem zarzutami, trwała przez kilka miesięcy, ostatecznie zaś spór zakończył się ugodą. Podejrzewam, że po starciu z takim gigantem, jak Disney, dinozaury w "Jurassic World" to była dla Scarlett Johansson fraszka.

Generalnie należy do osób, które mówią, co myślą

Gwiazda "Dziewczyny z perłą" generalnie należy do osób, które mówią, co myślą i nie bawią się przy tym w piękne słówka. Ostrzegam: nie należy używać przy niej popularnego w Internecie przezwiska "ScarJo", ponieważ wyjątkowo go nie cierpi. Lepiej też nie zawracać jej głowy prośbami o wspólne zdjęcie, gdy przypadkiem spotkamy ją na ulicy. Na ogół odpowiada stanowczo: "Przepraszam, ale nie jestem w pracy" i idzie w swoją stronę. Nie należy też liczyć na to, że znajdziemy ją gdzieś w mediach społecznościowych.

Scarlett wyznaje zasadę, że kontakt aktorów z wielbicielami powinien być jednostronny jak za czasów dawnego Hollywood, gdy gwiazdy wychodziły na ekran, a widzowie podziwiali je w niemym zachwycie. Twierdzi również, że nie widzi sensu utrzymywania własnego profilu na Facebooku czy Instagramie, nawet jeśli wytwórnie filmowe usilnie ją na to namawiają. "Załóżmy, że jem właśnie kolację. Czy naprawdę chcę, żeby cały świat natychmiast dowiedział o tym?" - pyta retorycznie. - "Wolę, żeby jak najmniej osób miało dostęp do mojego prywatnego życia. Jeśli mi się to uda, będę szczęśliwa".

Z jednej strony trudno mi się z nią nie zgodzić. Z drugiej jednak, jak na osobę, która tak zazdrośnie strzeże własnej prywatności, Scarlett potrafi zachowywać się naprawdę dziwnie. W połowie czerwca, podczas światowej premiery filmu "Jurassic World: Odrodzenie" w Londynie, całowała się na oczach wszystkich ze swoim ekranowym partnerem, Jonathanem Baileyem. Rzecz w tym, że tuż obok stał mąż aktorki, Colin Jost. "Mam w sobie dużo miłości, a on jest taki uroczy" - skomentowała Scarlett, mając na myśli Baileya. Do pełnego kontekstu warto dodać, że ten brytyjski aktor znany m.in. z serialu "Bridgertonowie" jest zdeklarowanym gejem, więc może nie ma powodu robić sensacji. Ale... no cóż, może to część jakiejś strategii marketingowej, którą trudno ogarnąć umysłem. Albo po prostu jeden z nagłych kaprysów aktorki.

Scarlett Johansson jest bowiem nieprzewidywalna. Nie można włożyć jej do jednej szufladki. Bez przerwy próbuje czegoś nowego, bez przerwy zaskakuje. Tylko w tym roku spełniła swoje dwa wielkie marzenia: wystąpiła w "Jurassic World" oraz odniosła sukces, prezentując światu swój pełnometrażowy reżyserski debiut. Premiera filmu "Eleanor the Great" odbyła się nie byle gdzie, bo na festiwalu w Cannes! Aktorka nie kryła entuzjazmu, opowiadając o swoim projekcie, a zwłaszcza o tym, że stając po drugiej stronie kamery, miała okazję nauczyć się mnóstwa rzeczy o montażu, udźwiękowieniu, operowaniu obrazem. "To ekscytujące być po czterdziestce i wciąż dowiadywać się czegoś nowego!".

Wypada tylko przyklasnąć i wziąć sobie Scarlett Johansson za wzór. Z otwartym i chłonnym umysłem można bowiem dożyć do późnej starości bez obawy, że człowiek poczuje się jak dinozaur.

Yola Czaderska-Hayek, Hollywood, 4.07.2025

INTERIA.PL
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy