Mimo że akcja filmu rozgrywa się na odległych planetach, a głównym bohaterem jest wytwór obcej cywilizacji, "Predator: Strefa zagrożenia", będący kolejną częścią popularnej franczyzy, opowiada bardzo ludzką historię. O męskiej inicjacji, braterskiej więzi, byciu wyrzutkiem i próbie spełnienia ojcowskich oczekiwań. Jest to pewne zaskoczenie, bo czego jak czego, ale empatii oraz wrażliwości po tytułowym bohaterze raczej się nie spodziewałem.
Za kamerą ponownie stanął, odpowiedzialny za sukces dwóch poprzednich części ("Predator: Prey" i "Predator: Pogromca zabójców") Dan Trachtenberg. Amerykański reżyser zdecydował się na niemałą rewolucję, oddając, po raz pierwszy w historii serii, perspektywę drapieżcy, bo to jego oczami patrzymy na świat przedstawiony. Mało tego, w najnowszej odsłonie nie uświadczymy ani jednego człowieka. Obok "kosmicznych" stworów widzimy jedynie humanoidalne roboty o twarzy Elle Fanning, reprezentujące tzw. Firmę.
Choć film w dużej mierze oparty jest na efektach specjalnych, podejrzewam że ciekawym doświadczeniem dla amerykańskiej aktorki mogło być zobaczenie się w dwóch odsłonach. I to zarówno, wcielając się w role syntetycznych sióstr bliźniaczek - Thię i Tessę, jak również w wersji od pasa w górę i od pasa w dół. Bo na skutek ran odniesionych podczas wcześniejszej misji, pierwsza z nich została przecięta na pół. Tym samym korpus wraz z głową żyje swoim życiem, a nogi swoim, czasami tylko współpracując.
Thia, choć to barwna postać, także za sprawą Fanning, pozostaje jednak na drugim planie. Na czoło wysuwa się Yautja (Predator) o imieniu Dek. Młodszy z braci, uznawany przez ojca za najsłabszego w klanie, a co za tym idzie niegodnego, by w ogóle żyć. Rodzinna konfrontacja, która staje się przyczynkiem do rozwoju fabuły najnowszej części franczyzy, zaczyna się na macierzystej planecie Predatorów, której suchy, pustynno-górzysty krajobraz przypomina do złudzenia ten z "Conana Barbarzyńcy". Z monotonią tego miejsca kontrastuje planeta Genna, gdzie rozgrywa się większość dalszej akcji filmu. To tam twórcy mogli puścić wodzę fantazji, bo w zasadzie każdy krok (i to dosłownie) w tym bogatym świecie wiąże się z jakąś niespodzianką. Co przekłada się na fakt, że środek nowego "Predatora" jest znacznie ciekawszy niż jego rama.
Napędzany pragnieniem zemsty i udowodnienia swojej wartości Dek trafia na obcą planetę, by zapolować na Kaliksa, istotę, której boją się nawet Predatorzy. Posługując się terminologią z gier komputerowych, to tak zwany "final boss". Zanim jednak dojdzie do tego spotkania, bohater trafia na wspomnianą Thię i pomimo początkowych oporów przerzuca ją przez ramię i zabiera ze sobą. To ten moment nowego "Predatora", kiedy do kina science fiction i akcji wplatane są elementy buddy movie, bo podróż dwójki bohaterów (choć Dek nazywa Thię "narzędziem") opiera się w dużej mierze na ich rozmowach oraz przemyśleniach. I nie są to dyskusje jak i kogo należy zniszczyć. A przynajmniej nie tylko. Wkrada się do nich, głównie za sprawą androida, nawet poczucie humoru.
Nie jestem pewien czy uczłowieczanie Predatora, z perspektywy całej serii, na dłuższą metę jest dobrym pomysłem, ale trudno zarzucić twórcom powtarzalność. A to niestety często stanowi duży grzech tego typu produkcji. Yautja, choć zachowuje swoje zbrojne artefakty i groźną aparycję, nie jest już tym przerażającym obcym, na którego przez kilka wcześniejszych części się polowało, a całkiem wrażliwą i rozumną istotą. Potrafiącą odróżnić dobro od zła, myślącą o innych, a nawet zmagającą się z osobistymi problemami. Dlatego ten film śmiało można by nazwać dramatem psychologicznym, tyle że w futurystycznym kostiumie i z dużą dawką efektów specjalnych. Predator trochę spokorniał.
7/10
"Predator: Strefa zagrożenia" (Predator: Badlands), reż. Dan Trachtenberg, USA 2025, dystrybutor: Disney, premiera kinowa: 7 listopada 2025 roku.
