Jeżeli "La La Land" był krzykiem Damiena Chazelle'a: "Jestem geniuszem!", to "Babylon" jest wrzaskiem: "Jestem filmowym Bogiem!". Okadzany i wycmokany przez krytyków filmowych 37-latek nakręcił gargantuicznych rozmiarów, trwający ponad 3 godziny film o dekadencji Hollywood lat 20. XX wieku, którego akcja mogłaby rozgrywać się na planie "Nietolerancji" D.W. Griffitha (1916). A więc kolejna rewia w stylu "Wielkiego Gatsbiego" Baza Luhrmana? Nie, bo Chazelle to najwyżej bóg chaosu, megalomanii i przedawkowania samego siebie.
Klapa w amerykańskich kinach i mieszane recenzje. Nie tego spodziewał się Damien Chazelle, dla którego ponad trzygodzinny "najbardziej rozpustny film roku" miał być kolejnym krokiem w budowaniu wizerunku złotego dziecka Hollywood. Tyle, że Chazelle wciąż kręci się w miejscu, kreśląc kamerą wciąż tą samą historię. Od czasu "Whiplash" opowiada on o cenie, jaka stoi za każdym wielkim sukcesem wybitnej jednostki. Pot, łzy i wyrzeczenia towarzyszyły młodemu muzykowi jazzu, torturowanemu przez nauczyciela oraz Neilowi Armstrongowi w "Pierwszym człowieku". "La La Land" opowiadał o cenie za realizację własnych marzeń, ale jednocześnie był to sentymentalny obraz Hollywood. "Babylon" zrywa z tym sentymentalizmem i burzy obraz czystej magii kina, za którą kryje się żmudna praca i masa osobistych niepowodzeń.
Brad Pitt wciela się w pierwszoligowego gwiazdora niemego kina Jacka Conrada, który korzysta z uroków hollywoodzkiego życia, angażując się w różne związki i prowadząc ekstrawagancki styl życia. Mamy też wspinającą się po gwiezdnej drabinie Nellie LaRoy (momentami zbyt mocno szarżująca Margot Robbie) oraz pochodzącego z Meksyku Manny’ego Torresa (Diego Calva), który przyprowadza na jedną z szalonych hollywoodzkich imprez słonia i zostaje zrządzeniem losu wciągnięty w amoralny świat "fabryki snów". Manny przy okazji kocha się w Nellie, która również postawiła sobie za cel podbicie kalifornijskiej krainy płynącej zielonymi banknotami. W tle ich miłosnej historii oraz losu Jacka pojawi się, a jakże!, jazzman (Jovan Adepo), piosenkarka kabaretowa Lady Fay Zhu (Li Jun Li) czy reporterka plotkarskich magazynów (Jean Smart), która przekonuje, że poznała Prousta oraz wiele znanych twarzy w rolach królów ówczesnego Hollywood (Spike Jonze jako niemiecki reżyser-furiat kradnie show). Chazzelle oddaje też miejsce mniejszościom etnicznym, które doświadczały w ówczesnym Hollywood wykluczenia.
Z całej trupy aktorskiej Chazzelle’a najlepszy jest grający na autopilocie Brad Pitt, który jest jedną z ostatnich (poza Tomem Cruise'em i Leonardem Di Caprio) gwiazd Hollywood w jego starym stylu. Pitt po długo oczekiwanym Oscarze za rolę w innym sentymentalnym filmie o utraconej dekadzie Hollywood ("Pewnego razu w Hollywood" Tarantino) jest na artystycznym szczycie. Wcielając się w ikonę niemego kina, która zdaje sobie sprawę, że nadejście dźwięku to jej rychły koniec, zderza się z własnymi obawami. Zbliżający się do 60-tki "bóg ekranu" widzi przecież czyhające na jego potknięcia młode wilki. Najlepszą sceną filmu jest rozmowa Jacka z weteranką hollywoodzkiego dziennikarstwa, która uświadamia mu, że jego czasy minęły, co jest nieuchronne w przypadku każdej gwiazdy Hollywood. Obecnej i tej z przyszłości. Dotyczy to zarówno Jacka, jak i Brada.
Taniec, miłość i wszechobecna zdrada - taki jest hollywoodzki Babilon w percepcji Chazelle’a. Bywa ten obraz hipnotyzujący dzięki zdjęciom Linusa Sandgrena, pięknym kostiumom i rozdętej scenografii. Stylistycznie jest to film dopieszczony. Tyle, że mam poczucie sztuczności tej opowieści, która ani nie jest autorską wariacją historyczną z autorskim pazurem, ani nie próbuje na poważnie zlustrować dekadencji końca lat 20. pod szyldem Hollywoodland. Ba, momentami wydaje się, że Chazelle zgarnął matrycę opowieści o wzlocie i upadku naznaczonej hedonizmem konkretnej epoki kina od Paula Thomasa Andersona z jego znakomitej wiwisekcji porno biznesu w "Boogie Nights". Naiwniacy pragnący sławy, zdegenerowani producenci-demiurdzy, stojący za wszystkim chciwi kapitaliści (Chazelle dosłownie ich nawet obrzyguje jak Ruben Ostlund w filmie "W trójkącie") oraz gangsterzy. Każdy z bohaterów "Babilonu" musi zrozumieć, że jest częścią wielkiej machiny, która w imię zysków przeżuje i wypluje ich truchło. Ile razy to widzieliśmy w satyrach na przemysł filmowy, które decydenci z Hollywood co jakiś czas produkują w imię własnego narcyzmu? "Babilon" jest zlepiony z truizmów i schematów opowieści o mrokach show biznesu.
"Czy było warto"? Takie jest główne pytanie "Babilonu". Czy stworzenie filmowego arcydzieła usprawiedliwia zniszczenie życia trybików w machinie, które go stworzyło? Chazelle mówił, że ten film to "nienawistny list do Hollywood, ale miłosny list do kina". Tyle, że "Babilon" pokazuje, że nie da się pięknego tworzywa oddzielić od zdemoralizowania jego twórców. Pustkę hollywoodzkiego świata i koszmary tych, którym obiecano wejście na szczyt, w perfekcyjny sposób pokazał David Lynch w arcydziele "Mulholland Drive". Lynchowskie "Silencio" doskonale ucisza huk samobójczego strzału jednego z bohaterów "Babilonu". Chazelle powinien uważniej obejrzeć ten obraz. A może przydałby mu się double feature z "Mapami gwiazd" Cronenberga? Aktorzy jego spektaklu błyszczą, ale tylko naskórkowo. Są pionkami na kolorowej szachownicy z napisem "La La Land 1927-1952" (w tym przedziale czasowym dzieje się akcja filmu).
O wiele więcej emocji niż "Babilon" wywołała we mnie jedna scena drepczącego po Los Angeles Martina Landau, który jako Bella Lugosi w "Ed Wood" Burtona pokazał, jak mogą skończyć gwiazdy Hollywood przełomu lat 20. i 30., których filmy przeszły do legendy, choć oni znaleźli się na hollywoodzkim śmietniku. Nie potrzebowałem do tego 190 minut seansu filmowych scen dla dorosłych Chazella, który zbyt mocno uwierzył w swój boski talent. Ba, nie potrzebowałem nawet "Deszczowej piosenki" w finale, która przypomni mi o cenie magii na celuloidowej taśmie. A może ja wcale nie potrzebowałem wchodzenia do takiego "Babilonu"?
5/10
"Babilon" (Babylon), reż. Damien Chazelle, USA 2023, dystrybutor: UIP, premiera kinowa: 20 stycznia 2023