To, jak Paul Thomas Anderson pokazał San Fernando Valley z lat 70. XX wieku, na długo zostanie w mojej, przepranej przez amerykańską popkulturę, głowie. "Licorice Pizza" jest najbardziej uroczym i pozytywnie energetyzującym filmem w twórczości wybitnego, nominowanego ośmiokrotnie do Oscarów, reżysera "Aż poleje się krew".
Tutaj krew się nie leje. Nie ma mroku, demonów i ciemnej strony ludzkiego księżyca, znanych z przytłaczającego "Mistrza" czy pięknej i przerażającej "Nici widmo". Jest podróż do krainy, gdzie "magiczna godzina" rozświetla każdy zakamarek. Ulic i duszy jej świadków. A wszystko kręci się jak winylowa płyta, którą można było kupić w sieci sklepów "Licorice Pizza" w Los Angeles czasów dzieciństwa Andersona.
To zresztą znamienne, że Anderson cofa się do sentymentalnych lat swojej młodości. W tym roku to samo zrobił przecież inny maestro, Paolo Sorrentino, zabierający nas w filmie "To była ręka Boga" do swojego Neapolu. Anderson gra na nutach nostalgii, ale też zanurza tak ważną dla siebie opowieść w oparach halucynacji. Nie tak hardcorowej, jak w bezczelnie "kwasowej" "Wadzie ukrytej", choć w tle słyszymy tutaj przepuszczone przez ucho Jonny'ego Greenwooda z Radiohead (pracującego przy filmie) klasyki, od "The Doors", Davida Bowiego, Sonny i Cher po Chucka Berry'ego. W dodatku po ekranie snuje się sam Tom Waits. Dawka narkotycznej magii lat 70. musi pukać w drzwi percepcji widza. Ale nie w wersji Aldouxa Huxleya.
Jest to całkiem klasyczna opowieść o dojrzewaniu i miłości. Tyle, że strzała kupidyna dosięga 15-letniego Gary'ego Valentine'a i 25-letnią Alanę Kain. Ale jaka to jest miłość! Nostalgia unosi się w powietrzu i jest od pierwszych do ostatnich scen ogrzana kalifornijskim słońcem. Tyle, że jest to słońce w lekkiej sepii, tak typowej dla amerykańskiego kina lat 70. XX wieku. Wszystko rozgrywa się na dodatek w rozpadającej się Ameryce Nixona, z Wietnamem w tle i kryzysem paliwowym. W takim świecie bezczelny, wygadany i były dziecięcy aktor, poznaje, chcącą wyrwać się z surowego żydowskiego domu, młodą kobietę. Związek skazany na niepowodzenie? Zbyt dojrzały na swój wiek 15-latek i niedojrzała na swój wiek 25-latka mogą się pokochać?
Dwie główne role grają tutaj kapitalnie obsadzeni debiutanci. Alana Haim w roli Alany Kain jest zjawiskowa. To najciekawszy debiut aktorski w amerykańskim kinie od lat. Nieprzypadkowy, bo Anderson pracował już z nią, kręcąc klipy do piosenek nominowanego do Grammy siostrzanego tria Haim, którego Alana jest najmłodszą członkinią. Na ekranie zobaczymy zresztą całą familię Haim. Alana również dorastała w San Fernando, choć w innym okresie niż Anderson. Ma jednak we krwi ten specyficzny klimat, który musiał ukształtować ją również muzycznie. Jeszcze ciekawiej wygląda obsadzenie w roli jej nastoletniego admiratora Coopera Hoffmana, czyli syna zmarłego w 2014 roku wybitnego Philipa Seymoura Hoffmana. Nie byłoby kariery tego charakterystycznego aktora bez Andersona, który obsadził go w pięciu swoich filmach. Cooper ma w twarzy więcej optymizmu niż, kryjący za oczami wiele demonów, ojciec. Czy ma talent na jego miarę?
Haim ma natomiast sobie coś z charyzmy młodej Barbary Streisand. Jest magnetyczna i trudno oderwać od niej wzrok. Czy to sceniczne obycie? Luz i otwarcie gwiazdy pop, choć Haim gra w kapeli indie rock? Możliwe. Lady Gaga też zupełnie niespodziewanie znalazła sobie miejsce w kinie rolą w "Narodzinach gwiazdy" Bradleya Coopera, który zresztą na drugim planie pojawia się w "Licorice Pizza", grając zupełnie zidiociałego chłopaka... Barbry Streisand, wzorowanego na fryzjerze i producencie filmowym Jonie Petersie. Muszę dodawać, że Streisand była gwiazdą "Narodzin gwiazdy" z 1976 roku? Anderson kilkakrotnie mruga do nas okiem w taki sposób, choć te mrugnięcia wyłapią głównie widzowie z amerykańskim kodem kulturowym w sercu.
Jest to bowiem film bardzo amerykański. Ba, jest to w zasadzie film kalifornijski z całą jego muzyczną mitologią ery hipisowskiej (u jej zmierzchu). Taka jest ekranowa miłość dwójki młodych bohaterów. Nielandrynkowa i kiczowata, choć przecież zatopiona w miejscu, jakim są okolice Hollywood. Jest "Licorice Pizza" również przezabawną satyrą na show-biznes i "fabrykę snów". Sean Penn w malutkiej roli parodiuje napuszonych filmowych gwiazdorów (na czele z Williamem Holdenem), tworząc z Cooperem i Tomem Waitsem soczyste tło dla miłosnej opowieści. Cringowe zachowanie demitologizowanych postaci z dawnego Hollywood zawstydziłoby Michaela z "The Office".
Gary jest byłą dziecięcą gwiazdą, która traci urok pod trądzikiem i coraz bardziej męskim ciałem. On chce się wyrwać z showbiznesu, Alana chce do niego wejść. Spotkają się po drodze jak bohaterowie filmu "Lewy sercowy" (2002), czyli pierwszego zdumiewającego love story Andersona? U niego wszystko jest możliwe. W końcu w "Magnolii" spuścił na Los Angeles żabią plagę. "Licorice Pizza" to przepyszny slice love story. Wrócę do niego nie raz.
9/10
"Licorice Pizza", reż. Paul Thomas Anderson, USA 2021, dystrybutor: Forum Film, polska premiera kinowa: 31 grudnia 2021 roku.
Zobacz również:
"Matrix Zmartwychwstania" Mesjasz, który nie przyszedł [recenzja]
"Spider-Man: Bez drogi do domu": Kontrolowany chaos [recenzja]
Największe polskie filmowe skandale i wpadki 2021 roku
Skandale w świecie kina w 2021 roku
Najlepsze aktorki 2021
Najlepsi aktorzy 2021 roku
Więcej newsów o filmach, gwiazdach i programach telewizyjnych, ekskluzywne wywiady i kulisy najgorętszych premier znajdziecie na naszym Facebooku Interia Film.