Gwiazdor jest nie do poznania. Czegoś takiego jeszcze w życiu nie robił

Yola Czaderska-Hayek i Dwayne Johnson /archiwum autorki /materiały prasowe

Aktorzy to wyjątkowo przesądni ludzie. Można by napisać całą książkę o ich dziwacznych nawykach, talizmanach przynoszących szczęście czy zwyczaju kolekcjonowania pamiątek z planu. Czasem nawet zwykłe sztuki odzieży czy banalne ozdóbki urastają do rangi bezcennego fetyszu.

Meryl Streep twierdzi, że specjalna bransoletka dodaje jej pewności siebie, Nicolas Cage z kolei przed castingami zakłada specjalne skarpetki, które mają pomagać mu w zdobywaniu ról, a jeszcze lepszy jest Colin Farrell, który zawsze na pierwszy dzień zdjęciowy przywdziewa swoje szczęśliwe majtki z wzorkiem w koniczynkę. Co ciekawe zaś, dla Stevena Spielberga (wiem, że to nie aktor, ale czy można sobie wyobrazić Hollywood bez niego?) szczęśliwym talizmanem okazałam się... ja. Sam mi to oznajmił tuż po tym, jak przepowiedziałam mu wygraną na Oscarach i sprawdziło się! Po wielu bezowocnych latach dostał nagrodę cenniejszą nawet niż zwykła statuetka - było to prestiżowe trofeum imienia Irvinga Thalberga przyznawane tylko najwybitniejszym filmowcom.

Reklama

Cóż, można śmiać się z większości zabobonów, ale na dobrą sprawę trudno się im dziwić. W Fabryce Snów nigdy się nie wie, czy kolejny film okaże się sukcesem, czy klapą, trzeba więc zamknąć oczy i zawierzyć swoją karierę kapryśnej fortunie. Jest jednak pewien przesąd, który wcale nie wydaje mi się taki absurdalny, jak inne, a podzielają go niemal wszyscy aktorzy, z którymi miałam okazję zetknąć się w Ameryce. Powiedział mi o nim kiedyś Daniel Day-Lewis: "Jeżeli po premierze filmu wszyscy pytają cię o charakteryzację, to znaczy, że coś poszło źle". Można by z tym dyskutować, w końcu charakteryzacja stanowi istotny element mnóstwa wybitnych kreacji. Ale cóż, artyści wiedzą swoje...

Dwayne Johnson? Niemożliwe! "Nie rozpoznałabym go"

Kłopot w tym, że czasami naprawdę trudno nie zapytać o to, jakim cudem człowiekowi, którego twarz doskonale znamy z ekranu, udało się zmienić w kogoś zupełnie innego. Żeby daleko nie szukać, popatrzmy na Dwayne'a Johnsona, którego oglądamy obecnie na ekranach kin w biograficznym filmie "Smashing Machine". Mogłabym postawić naprawdę spore pieniądze, że jest to jeden z najbardziej rozpoznawalnych aktorów na świecie. Chociaż on sam wcale tak nie uważa. Zwierzył mi się kiedyś nawet, że kiedy przechadza się ulicą w Los Angeles... nikt nie zwraca na niego uwagi! "Słuchaj, to nie do wiary" - powiedział. - "Idę sobie chodnikiem i nic! Mam ochotę krzyczeć: Ludzie, co jest z wami? To przecież ja!". Rzeczywiście, trudno mi w to uwierzyć. Podejrzewam raczej, że Dwayne, który prywatnie jest łagodnym, czarującym mężczyzną z ogromnym poczuciem humoru, próbował tą anegdotką zdystansować się od swojego gwiazdorskiego wizerunku.

Tak czy owak, nawet jeśli nie poznamy aktora na ulicy, to na ekranie trudno pomylić go z kimkolwiek innym. Znak firmowy Dwayne'a Johnsona to szeroki uśmiech, ogolona na łyso głowa (no, czasami zdarzają się wyjątki, kiedy do roli zapuszcza włosy albo nosi perukę) i pokrywające klatkę piersiową tatuaże. Zapytałam go kiedyś o nie, bo w końcu naprawdę trudno ich nie zauważyć. Odpowiedział: "To wzory z Polinezji, przedstawiają rytuał przejścia. Poprzez symbole, przekazywane od stuleci z pokolenia na pokolenie, opowiadają historię, do której należą także dzieje mojej rodziny. Mój dziadek był wielkim wodzem na Samoa, ja również odziedziczyłem po nim tę godność, dlatego te tatuaże to część naszej kultury, nasza duma. Są dla mnie bardzo ważne".

W "Smashing Machine" tradycyjnych ozdób Dwayne'a nie zobaczymy, ponieważ zostały przykryte warstwą sztucznej skóry. Powód jest banalnie prosty: aktor wciela się w autentycznego gwiazdora walk MMA, Marka Kerra, musiał więc maksymalnie upodobnić się do niego. I rzeczywiście udało mu się to ponad wszelkie spodziewanie. Na zdjęciach z filmu... nie widać Dwayne'a Johnsona! To jest jakiś obcy mężczyzna z kanciastą, poobijaną twarzą. Rzeczywiście, gdybym przeszła obok niego na ulicy, nie rozpoznałabym go. Na pewno nie przyszłoby mi do głowy, że ten zwalisty zakapior o złym spojrzeniu mógłby mieć cokolwiek wspólnego z przystojnym, przesympatycznym Dwayne’em.

Sześć godzin na fotelu do charakteryzacji

Niebywała metamorfoza. I jak tu przy tej okazji nie wystawić na próbę aktorskiego przesądu i nie wspomnieć o charakteryzacji? W "Smashing Machine" jest ona dziełem Kazu Hiro, wybitnego specjalisty w tej dziedzinie, który zasłynął m.in. zmianą wyglądu Gary'ego Oldmana w filmie "Czas mroku". Brytyjski aktor wcielił się w Winstona Churchilla i jak sam przyznał w rozmowie ze mną, podczas zdjęć każdego dnia - a było ich w sumie 48 - musiał siedzieć nieruchomo przed lustrem cztery godziny. "Wiesz, w sumie to jest całkiem przyjemne, móc się schować za tym przebraniem. Czuję się wtedy jak na halloweenowej imprezie, tylko że dla dorosłych" - zwierzył mi się Gary.

Cztery godziny dziennie to i tak nie najgorzej. Zdarzyła mi się kiedyś okazja do pogawędki z Eddiem Murphym - a on, jak wiadomo, uwielbia grać po kilka ról w jednym filmie i czasem wręcz nie sposób go rozpoznać. Do dziś niektórych zaskakuje wieść, że w obu częściach "Księcia w Nowym Jorku" to właśnie on wcielił się w białego (!) bywalca salonu fryzjerskiego. W rozmowie ze mną Eddie przyznał, że w takich przypadkach charakteryzacja trwa przynajmniej sześć (!) godzin: "Jak myślisz, czy w ciągu ostatnich trzydziestu lat cokolwiek się zmieniło? Nie, nadal jest tak samo uciążliwie, jak kiedyś". Choć chwilę później dodał z błyskiem w oku: "Za każdym razem mówię sobie, że to już ostatni raz. I oczywiście nigdy nie dotrzymuję słowa. Bo kiedy wszystko wychodzi jak trzeba, satysfakcja jest ogromna".

O męczarniach na fotelu, podobnie jak o przesądach, również można by napisać osobne dzieło. Dave Bautista opowiadał mi niegdyś, że podczas realizacji "Strażników Galaktyki" Zoe Saldaña i Karen Gillan, odtwórczynie ról Gamory i Nebuli, musiały codziennie wstawać o trzeciej nad ranem, żeby zdążyć ze zmianą wyglądu przed rozpoczęciem dnia zdjęciowego. Samemu Dave'owi się poszczęściło, bo jego charakteryzacja trwała "jedynie" półtorej godziny. Tyle, co nic! Mniejsza jednak o te wszystkie maski, peruki i pogrubiające wkładki pod ubraniem. Są przecież aktorzy, którzy nawet bez tych zabiegów potrafią radykalnie zmienić wygląd, choćby przybierając na wadze albo zrzucając kilogramy.

Jak utyć? Jak schudnąć?

Kiedyś jako aktorski kameleon nie miał sobie równych Robert De Niro. Dla roli był w stanie spektakularnie utyć (przypomnijmy sobie "Wściekłego byka" albo "Nietykalnych") albo oszpecić sobie zęby ("Przylądek strachu"). Dziś ten wybitny artysta odrobinę spuścił z tonu, ma za to wielu następców, których stać na równie wielkie poświęcenie. Jako pierwszy przychodzi mi na myśl Matthew McConaughey, który dla filmu "Witaj w klubie" schudł aż 20 kilogramów. "Wbrew pozorom nie miało to nic wspólnego z głodzeniem się" - wyjaśnił mi, gdy zapytałam, jak udało mu się tego dokonać. - "Miałem cztery miesiące na zrzucenie wagi i przez cały ten czas znajdowałem się pod opieką dietetyka. Jadłem całkiem porządnie: głównie ryby, warzywa, rano jakaś owsianka z dodatkiem czegoś słodkiego, najlepiej owoców. Nie było tak źle. Tylko dla bezpieczeństwa wolałem spędzić ten czas głównie w domu. Mam wielką słabość do steków, więc gdybym postanowił spotkać się ze znajomymi, na pewno skończyłoby się to jakimś obżarstwem. Wolałem tego uniknąć".

Zupełnie inaczej wyglądają opowieści aktorów, którzy dla roli postanowili wzbogacić się o dodatkowe kilogramy. Wiele z nich można by opatrzyć wspólnym tytułem: "Miłe złego początki". "Na początku było całkiem przyjemnie, na planie karmili nas dobrze, można było jeść bez ograniczeń" - tak Viggo Mortensen opowiadał mi o kręceniu filmu "Green Book". - "Szybko jednak to obżarstwo stało się przykrym obowiązkiem. Czy mi się chciało, czy nie, musiałem codziennie zjeść górę żarcia". A wszystko po to, by przytyć 20 kilo! Zapytałam aktora, jak mu się potem zrzucało ten nadbagaż. Viggo zasmucił się i dopiero po chwili odpowiedział szczerze: "Źle. W drugą stronę szło już o wiele trudniej. W pewnym momencie przeraziłem się nawet, że taki już zostanę, bo nie było widać żadnych efektów. Ale w końcu powoli, powoli udało się wrócić do wyjściowego poziomu". I mogę to potwierdzić, bo kiedy rozmawialiśmy, nie było po nim widać ani śladu tych zmagań!

Zupełnie inne wspomnienia wyniósł Christian Bale z planu "American Hustle". Przypomnę, że mowa o tym samym aktorze, który przed dwudziestu laty podczas realizacji "Mechanika" zbił wagę do niebezpiecznego dla zdrowia poziomu 54 kilo! Tutaj pokusił się o podobny eksperyment, ale w drugą stronę. Po zakończonych zdjęciach opowiadał mi z poczuciem satysfakcji: "Reżyser powtarzał, że wcale nie musiałem przybierać na wadze, ale ja naprawdę chciałem zrobić z siebie misiaczka. Specjalnie nawet się garbiłem, żeby wypchnąć do przodu brzuszek". I udało mu się! Do tego stopnia, że tego męskiego "bufetu" pozazdrościł mu wspomniany już Gary Oldman. Gdy szykował się do roli w "Manku", zadzwonił do Christiana z pytaniem: "Jak to zrobiłeś?". Podejrzewam, że Bale udzielił mu tej samej odpowiedzi, co i mnie: "Nie robiłem nic, tylko się obżerałem".

Gary w rozmowie ze mną nie ukrywał zadziwienia. "Popatrz, do roli Churchilla nie musiałem w ogóle dodawać sobie kilogramów, a kiedy grałem Manka, stało się odwrotnie. Reżyser w ogóle nie chciał słyszeć o żadnej charakteryzacji, zależało mu, żebym grał przed kamerą całkowicie odsłonięty, bez żadnych peruk czy sztucznych nosów. A ja wymyśliłem sobie, że mój bohater będzie miał brzuszek, jak przystało na kogoś, kto pije za dużo whisky. I dostałem na to zgodę". Podobnie jak Viggo Mortensen, aktor zakończył wywód z odrobiną przygnębienia: "Szkoda, że pozbyć się tych kilogramów było o wiele trudniej niż je zdobyć".

Kolejna szokująca metamorfoza gwiazdora

Wspominając o tych metamorfozach, nieprzypadkowo skupiłam się na przygodach z wagą. Dwayne Johnson, czyli bohater, od którego zaczęła się moja opowieść, wprawił świat w osłupienie podczas niedawnego festiwalu w Wenecji. Jeszcze nie wszyscy zdążyli ochłonąć po jego spektakularnej przemianie w kanciastego zapaśnika, a tu nagle aktor pokazał się na czerwonym dywanie... odchudzony prawie o 20 kilo! Powód okazał się banalnie prosty: Dwayne do tego stopnia polubił ambitne zadania, że podjął się już następnego.

Wraz z Bennym Safdiem, reżyserem "Smashing Machine", pracują nad nową produkcją, "Lizard Music", w której ulubiony kulturysta Hollywoodu zagra... zdziwaczałego 70-latka. Można śmiało obstawiać, że i tym razem nie obejdzie się bez wymyślnej charakteryzacji. Mam tylko nadzieję, że gdy zapytam o to Dwayne'a, ten nie dojdzie do podszytego przesądem wniosku, że coś poszło nie tak. Cóż, skoro odkrył w sobie artystyczną naturę, to z wielką chęcią trzymam kciuki za ten nowy, zaskakujący etap w jego karierze. Najwidoczniej to dla niego sprawa ogromnej wagi.

INTERIA.PL
Dowiedz się więcej na temat: Yola Czaderska-Hayek | Dwayne Johnson | Smashing Machine
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL