"Nigdy nie miałam planu B. Czułam, że scena to jest moje miejsce" - mówi Interii Weronika Humaj, gwiazda m.in. filmu "Sami swoi. Początek" i serialu "Stulecie Winnych". "Co do misji, chciałabym grać złożone bohaterki, by każdy mógł się z nimi w jakiś sposób utożsamiać i inspirować". O tym, jak i o podejściu do aktorstwa, swoich postaciach oraz przekraczaniu granic przeczytacie w wywiadzie Martyny Janasik.
Aktorstwo jest dla niej synonimem wolności. Nigdy nie miała planu B. Zawsze czuła, że scena to jej miejsce. Każda z granych przez nią kobiet wpisuje się w jej DNA i czegoś uczy. Najwięcej dała jej postać Mani w "Sami swoi. Początek". O jakiej roli teraz marzy? Czy wie, kto by ją zagrał, gdyby powstał o niej film? Co chce przekazywać ludziom poprzez swoje role? Rozszyfrowujemy Weronikę Humaj w rozmowie o tym, czym jest dla niej jej zawód.
Martyna Janasik, Interia: Kilka tygodni temu podczas wywiadu Tom Hardy poprawił dziennikarza twierdzącego, że jest on aktorem metodycznym. Gwiazdor powiedział, iż istnieją tylko dwa rodzaje aktorstwa. Przekonujące i nieprzekonujące, a wszystko, co pomiędzy tym, to dowolna metoda, jaką wybiera aktor, nawet udawanie, by poczuć, że to, co gra, staje się prawdziwe. Zgadzasz się z tą definicją?
Weronika Humaj: - Nie mam jednej konkretnej definicji. Nigdy też nie próbowałam włożyć mojego zawodu w jakieś szufladki tego typu. Natomiast zgadzam się z tym, że wszystko sprowadza się do tego, żeby widz uwierzył w to, co widzi i żeby emocje się przeniosły. Za każdym razem inaczej podchodzę do roli. W dużej mierze zależy to od rodzaju projektu. Słucham też intuicji i sprawdzam, co na mnie działa. Przygotowując się do roli w "Sami swoi. Początek", pracowałam z Anetą Jankowską, korzystałyśmy z metody śniącego ciała. Zresztą bardzo często zaczynam od pracy z ciałem.
Czym jest metoda śniącego ciała?
- Słuchasz swojego ciała. Wyobrażasz sobie, jak twoja postać się porusza i wyłapujesz każdy impuls, który wtedy czujesz w ciele i zaczynasz wchodzić przez to w rolę. Ciało dużo wie i czuje. Po prostu podążasz za tym.
Zdradź, czego dowiedziałaś się z ciała o Mani z "Sami swoi. Początek".
- Jaki niesamowity ciężar wewnętrzny nosiła. Jak bardzo była usztywniona. Zupełnie jakby była w pułapce. Zauważyłam to już w pierwowzorze w grze Marii Zbyszewskiej. Mania w jej wykonaniu chodziła wyprostowana i miała w sobie coś posągowego. Mam wrażenie, że nałożyła na siebie gorset, by chronić swoją wrażliwość. Czułam w sobie to zesztywnienie.
Co czułaś, kiedy odebrałaś telefon i poinformowano cię, że dostałaś rolę Mani?
- Postać Mani i trylogia "Samych swoich" to absolutnie jedne z najbardziej kultowych elementów polskiej kinematografii. Nie miałam momentu euforii, ponieważ długo nie było wiadomo, czy na pewno dojdzie do zdjęć. Jeśli chodzi natomiast o status kultowości "Samych swoich", to bardziej stresowałabym się, gdybyśmy robili remake. Tworząc prequel, mieliśmy większą swobodę i nie musieliśmy odtwarzać postaci 1 do 1. Miałam jednak obawy, ponieważ miała to być kolejna rola kostiumowa i to niedługo po tym, jak skończyłam przygodę ze "Stuleciem Winnych". Mania mnie jednak bardzo intrygowała. Tym bardziej że dostrzegałam w niej bardziej postać dramatyczną niż komediową.
- W końcu film nazywa się "Sami swoi. Początek", czyli widz dostaje genezę tego, co doprowadziło do słynnego sporu. W przypadku Mani dowiaduje się więc choćby tego, że nie mogła sama podejmować ważnych decyzji o swojej przyszłości. To oczywiście jest kwestia czasów, w jakich przyszło jej żyć, ale ukazuje to niesamowity ciężar, jaki nosiła w środku. I choć ostatecznie nauczyła się żyć z Pawlakiem, to jednak usłyszała od niego sporo gorzkich słów. Jej życie nie było usłane różami. Chciałam wydobyć jej smutek i samotność. Zresztą w komedii często gości tragizm. Dostrzegłam, że i tu jest, i to mnie zainteresowało.
Jako aktorzy potraficie jednego dnia pracować na wszystkich emocjach, często skrajnych. Jak wychodzi się z tak bardzo obciążonej emocjonalnie postaci i wraca do codzienności? Czy to w ogóle da się zrobić? Czy każda z bohaterek zostawia w tobie jakąś cząstkę?
- Zawsze coś we mnie zostaje, ponieważ z każdą z postaci wyruszam w podróż. Wpisuje się to w moje DNA. Choć udaje mi się oczyszczać z tego, co zbędne. Pamiętam jak skończyłam kiedyś bardzo długie zdjęcia do "Stulecia Winnych" i na drugi dzień wyjechałam na wakacje na inny kontynent, do Azji. Wtedy najszybciej odcięłam się od roli. Dobrze zrobiło mi poddanie się innym bodźcom, kulturze i smakom. Też dobrze na mnie działa ruch. Uwielbiam spacerować. Jedni idą na siłownię, a ja na spacer, żeby oczyścić umysł.
Niestety wiele jest historii, w których aktorzy przeszli załamania nerwowe po zagraniu wymagających emocjonalnie ról. Czy zgodzisz się ze mną, że powinno uczyć się aktorów na studiach metod wychodzenia z postaci i zapewniać na planach dostęp do psychologa?
- Zdecydowanie tak. Za moich czasów nie miałam zajęć z psychologiem. To się zaczęło pojawiać, jak już byłam absolwentką. Warto też mówić głośno, że czasami potrzeba więcej czasu na pożegnanie się z jakąś rolą, żeby oswajać to. Pokazywanie metod, o których mówisz, byłoby dobrym pomysłem. Łatwiej wchodziłoby się na plan, posiadając tego typu narzędzia lub chociaż świadomość ich istnienia. Intuicja jest bardzo ważna w tym zawodzie, ale znając pewne metody, możesz trochę się ochronić przed zatraceniem siebie, ponieważ granica tu jest bardzo cienka. Sama raz weszłam w postać za bardzo. Była to Ania ze "Stulecia Winnych". Długo dochodziłam do siebie.
Skoro wywołałaś już postać Ani - wyczytałam w jednym z twoich wywiadów, że im dłużej ją grałaś, tym bardziej się od niej oddalałaś i zaczęłaś ją oceniać. Dlaczego?
- To było bardzo ciekawe, ponieważ ona zaczęła mnie wręcz drażnić. Na początku pracy nad serialem bardzo ją broniłam. Z czasem zaczęła mi jednak przeszkadzać. Było mi niewygodnie z jej postępowaniem. Zaczęłam zauważać, że Ania staje się kontrolującą innych osobą. Dlatego cieszyłam się, gdy pod koniec 2. sezonu nasza różnica wieku była już tak duża, że twórcy zdecydowali, iż rolę przejmie starsza aktorka, a ja wcielę się w inną postać.
Według mnie to naturalna kolej rzeczy w aktorstwie. Często słyszy się, jak aktorzy po latach przyznają, że teraz nie zagraliby już takiej roli lub zupełnie inaczej by teraz do niej podeszli i przedstawili w odmienny sposób. Aktorzy rosną ze swoimi postaciami.
- Dokładnie. Dojrzewamy razem z postacią. Ja też z podobnego powodu nie umiem mówić o swoich rolach na początku mojej drogi z nimi. Często dopiero po zakończeniu zdjęć zaczynam układać klocki w jedną całość i umiem przedstawić całokształt danej bohaterki. Poza tym lubię, jak film mówi sam za siebie.
Jeszcze nikomu nie zadałam tego pytania. Może to dobry moment. Jaką rolę dla aktora pełni udzielanie wywiadów? Z mojej strony mogę powiedzieć, że uważam, iż jestem waszym łącznikiem z publicznością. Tworzę pomiędzy wami most. Daję przestrzeń do wytłumaczenia postaci, aby widzowie dostrzegli w niej coś więcej.
- To świetne, co powiedziałaś o moście. Dokładnie tak jest. To samo tyczy się recenzji. Czytałam jakiś czas temu książkę "Żuławski. Wywiad rzeka", w której powiedział, że recenzja powinna być rodzajem mostu między widzem a autorem, artystą. Wywiad staje się dla mnie ważnym aspektem mojej pracy, ponieważ zrozumiałam, jak ważny jest kontakt z widzem. W ten sposób mogę opowiedzieć o swojej pracy, przedstawić moją perspektywę, może czymś zainspirować.
Co daje ci aktorstwo? Dlaczego akurat ten zawód? Czy przyświeca ci jakaś misja?
- Aktorstwo zawsze było dla mnie synonimem wolności. Podobała mi się swoboda w tworzeniu postaci i możliwość wejścia w buty osoby, którą nigdy nie będę prywatnie. Zawsze interesował mnie też po prostu drugi człowiek. Nigdy nie miałam planu B. Czułam, że scena to jest moje miejsce. Co do misji, chciałabym grać złożone bohaterki, by każdy mógł się z nimi w jakiś sposób utożsamiać i inspirować.
A jaki model kobiety chciałabyś obrazować?
- Myślę, że chciałabym pokazywać naszą siłę. Chodzi mi o siłę stawania w prawdzie ze sobą i umiejętność tulenia swojej delikatności.
Skoro o sile mowa - która z twoich dotychczasowych ról pozostawiła w tobie na zawsze ślad i najwięcej nauczyła?
- Postać Mani z "Sami swoi. Początek" pozwoliła mi inaczej spojrzeć na moją mamę i babcię. Zbliżyło mnie to do nich. Zrozumiałam ich postępowanie, z którym wcześniej nie do końca się zgadzałam. Dzięki Mani pojęłam, że różnice pokoleniowe wynikają z czasów, w których dorastaliśmy. Z kolei Ania ze "Stulecia Winnych" nauczyła mnie tolerancji do swojej odrębności i inności. Natomiast Kasia odkryła we mnie nowe pokłady swobody i spontaniczności.
W aktorstwie łatwo o przekraczanie granic. Czy jest coś, czego nigdy nie zrobiłabyś dla roli? Czy aktor ma prawo mówić reżyserowi "nie"?
- Oczywiście, że mamy prawo mówić “nie" i powinniśmy to robić. Tylko ja wiem, jakie są moje granice, co jest dla mnie dobre, a co wyniszczające. Tylko ja też mogę powiedzieć “tak" i eksplorować. Granice poniekąd określają to, kim jesteśmy. Ja jako aktorka lubię je przesuwać, ale robię to świadomie i na własną odpowiedzialność. Mam w sobie dużą ciekawość i potrzebę eksploracji. Są oczywiście rzeczy, na które bym się nie zgodziła, ale one zmieniają się wraz z biegiem lat i moim dojrzewaniem jako człowieka. Na pewno nie zgodziłabym się na doprowadzenie do stanu anoreksji. Natomiast gdyby zapewniono mi odpowiednią opiekę dietetyczną i psychologiczną, byłabym w stanie dla roli sporo schudnąć lub wyraźnie przytyć.
Mówienie "nie" jest wyraźną formą głośnej ekspresji. Aktorstwo jest bardzo ekspresyjne, ale jest też wielu aktorów i aktorek, którzy wolą grać wszystkim innym, byle nie słowami. Od razu przychodzi mi na myśl Johnny Depp, który często mówi nam o postaci przy pomocy spojrzenia lub Meryl Streep, która sporo gestykuluje. Jaki rodzaj aktorstwa wolisz?
- Fascynuje mnie aktorstwo ograniczające słowa do minimum. Uwielbiam subtelność, a to, co niedopowiedziane bardzo mnie intryguje. Bliskie są mi filmy, gdzie nie mam wszystkiego wyłożonego na tacy, tylko patrzę na jakiś rodzaj poezji, jakiegoś niedopowiedzenia. Lubię, kiedy reżyser bawi się formą. Choć jasne czasami ekspresja jest najwłaściwszą drogą do przekazu historii. Na koniec dnia najważniejsze jest to, żeby widz ci uwierzył i poczuł emocje, które próbujesz mu przekazać, a to jakich metod do tego używasz, bywa drugorzędne. Okazuje się więc, że Tom Hardy, od którego zaczynałyśmy rozmowę, miał rację (śmiech). Jesteś przekonujący albo nie.
Tak, to prawda. W takim razie "Sonata" wydaje się idealną pozycją w twojej filmografii. W końcu w tej fabule, opartej na historii Grzegorza Płonki, sporo było miejsca na to, co niedopowiedziane. Czy to właśnie dlatego zgodziłaś się wziąć udział w tej produkcji?
- Trochę tak, choć tutaj historia sama w sobie była fascynująca. To też bardzo ciepły i pokrzepiający film. Poza tym kiedyś sama uczęszczałam do szkoły muzycznej. Kiedy więc usłyszałam, że w jednej ze scen mam zagrać na fortepianie, ucieszyłam się, że będę mogła wrócić do tego instrumentu.
Czy któregoś aktora lub aktorkę szczególnie podziwiasz?
- Wielu takich mam. Często się fascynuję i szybko zmieniam te obiekty aktorskiej fascynacji. Choć faktycznie od dłuższego czasu podziwiam Ronney Marę. Zauroczyłam się jej grą po tym, jak zobaczyłam film "Song to Song" z jej udziałem. Rooney jest bardzo mistyczna i wydaje się nosić w sobie jakąś tajemnicę. Jest niejednoznaczna, a jak już ustaliłyśmy, lubię niedopowiedzenia w kinie.
Twoja rola marzeń to?
- Są rzeczy, które chciałabym zagrać, ale bardziej rozmyślam nad rodzajem kina, niż konkretną postacią. Ostatnio oglądałam “Parasolki z Cherbourga". Choć to musical, za którymi nie przepadam, ujął mnie swoją prostotą i urokiem. Po seansie pomyślałam, że chciałabym w czymś takim zagrać. Produkcji, która pomimo zabawy formą skupia się na emocjach. Obrazie, który zmusza nas do tego, żeby po prostu przeżyć coś całym swoim ciałem.
Miałaś już okazję zagrać w takim filmie. Mówię tu o "Ultima Thule" z Jakubem Gierszałem.
- To prawda. Nie była to duża rola, ale bardzo lubię ten film i taki rodzaj kina. Uwielbiam kino drogi i "coming of age". Zdecydowanie bardziej mam ochotę wejść w jakiś konkretny świat niż określoną postać. Choć nie, przyszła mi jedna rola na myśl. Chciałabym zagrać młodą matkę, która nie radzi sobie z macierzyństwem.
To na koniec odpowiedz jeszcze na jedno pytanie. Gdyby powstał film o tobie, kto by ciebie zagrał?
- To jest najtrudniejsze pytanie, jakie kiedykolwiek ktoś mi zadał. Nie wiem.
Słuchaj, odpowiedź jest prosta - Ty. Zawsze, gdy aktor lub aktorka udziela mi takiej odpowiedzi, ponieważ tym pytaniem kończę każdy wywiad, przyklaskuję, ponieważ uważam, że trzeba mieć dużo odwagi i dystansu, by zagrać samego siebie i wypuścić to w świat.
- Chyba masz rację. Znając siebie, to pewnie, gdybym przeprowadziła casting, doszłabym do wniosku, że jednak ja znam siebie najlepiej i muszę to zrobić. Chociaż zobaczenie siebie w oczach innej aktorki też byłoby ciekawym doświadczeniem.
Zobacz też: Jesse Eisenberg przyjedzie do Polski. We Wrocławiu pokaże swój głośny film