Maja Pankiewicz: chodzi o to, żeby coś poczuć

Maja Pankiewicz na premierze filmu "Innego końca nie będzie" / Artur Zawadzki/REPORTER /East News

- Mam wrażenie, że trochę inaczej widzę świat, co innego też lubię oglądać. (...) Na pewno bardzo lubię kino oparte na emocjach, na człowieku. Lubię, jak mnie coś chwyci za serce -mówi Maja Pankiewicz w rozmowie z Anną Kempys. - Wierzę, że ten film namawia do tego, żeby rozmawiać ze sobą, nawet jeżeli to jest trudne, że warto to robić - dodaje aktorka, która zagrała główną rolę w debiucie Moniki Majorek "Innego końca nie będzie", nagrodzonym przez publiczność na Warszawskim Festiwalu Filmowym. Tytuł od 28 lutego można oglądać na ekranach polskich kin.

Piszą o niej, że jest najlepszą aktorką swego pokolenia i nie ma w tym cienia przesady. Pierwszą dużą rolę zagrała w wielokrotnie nagradzanym filmie "Eastern" Piotra Adamskiego. Potem można było ją podziwiać między innymi w głośnych serialach "Morderczynie""Warszawianka". Od trzech lat jest aktorką warszawskiego Teatru Studio i tam pojawia się na scenie w prawie każdej premierze. 28 lutego na ekrany kin trafia debiutancki film Moniki Majorek "Innego końca nie będzie", w którym gra niezwykle przejmującą, zapadającą w pamięć rolę. Kreuje silne bohaterki, które jednak kryją w sobie jakąś kruchość.

Reklama

Maja Pankiewicz w rozmowie z Anną Kempys mówi, że "dopiero się rozkręca". Aktorka zdradza, czym dla niej jest wielka strata, czego się boi, dlaczego źle wspomina studia w szkole filmowej, jak sobie radzi ze stawianiem granic, czego szuka w kinie i za co kocha teatr. Wyznaje również, co oznacza dla niej kobiecość i że ma już dosyć tego, jak jest postrzegana.

Anna Kempys, Interia: W październiku ubiegłego roku, już po bardzo dobrych pierwszych reakcjach na film i twoją rolę w "Innego końca nie będzie", po Nagrodzie Publiczności na Warszawskim Festiwalu Filmowym, w jednym z wywiadów powiedziałaś: "Totalnie nie jest mi łatwiej. Każdy casting to walka o rolę. Dalej się boję, jestem niepewna. Nie wiem, czy coś umiem. Taka moja natura, ciągłe wątpliwości".

Maja Pankiewicz: - Jednak z każdym skończonym projektem czuję, że jestem o krok dalej. Nie mówię o tym, gdzie plasuję się na "rynku", ale bardziej o wewnętrznym poczuciu ciągłego rozwoju. Każde kolejne doświadczenie uczy mnie stawiania granic i coraz lepszego radzenia sobie w tym zawodzie. O tyle jest mi ciężko, że ja wobec siebie jestem dość krytyczna. Castingi są trudne, jasne, stres jest zawsze, ale za każdym razem coraz lepiej sobie z tym radzę. Często jednak patrzę na siebie na ekranie i mówię: "mogłaś to lepiej zagrać" albo "był lepszy dubel". Jestem perfekcjonistką i walczę z tym.

- Mam to szczęście, że od kilku lat cały czas coś się u mnie dzieje. Poza filmem i serialami mam jeszcze teatr. Latami frustrowałam się na tryb teatralny, który bardzo eksploatuje aktora. Dzisiaj myślę o tym inaczej. Jestem wdzięczna za rozwijanie się na tych dwóch polach jednocześnie. Bardzo mi służy ten płodozmian, a te dwa światy się uzupełniają. Dzięki "rozgrzaniu" w teatrze nie zastanawiam się, wchodząc na plan albo casting, "czy jeszcze umiem grać". To teatr nauczył mnie pracy nad "przebiegiem postaci" od punktu A do B. W filmie łatwo się zgubić przez niechronologiczne zdjęcia, przeskoki czasowe i wiele bodźców. W teatrze aktor uczy się rozkładać emocje, budować napięcie i konstruować konsekwentny, emocjonalny przebieg. Może to brzmi jak oldchool. Ale ja jestem z tej "szkoły", wierzę w ciężką pracę, a nie "to coś" czy magiczne słowo "talent".

W teatrze jest tak, że każdy wieczór na scenie może być inny, można coś poprawić, inaczej zagrać, a jak film jest już zmontowany, to nie ma odwrotu. Dla ciebie jako perfekcjonistki sytuacja teatralna jest idealna - wciąż możesz coś zmieniać. A jednak sama mówisz, że w teatrze najbardziej wkurza cię to, że jest taki ulotny.

- Bo to prawda. W teatrze jest niby nieskończona możliwość poprawiania czegoś, ale z drugiej strony realnie nic z tego nie zostaje - nie ma namacalnego dowodu, że coś się wydarzyło na scenie. Teatr jest ulotny. Zostaje tylko w pamięci, w odczuciach, w emocjach ludzi. Film jest skończonym bytem i tu jest łatwiej pożegnać się, przeżywać żałobę po projekcie, iść dalej. Jest namacalnym dowodem pewnego etapu w życiu. Jak oglądam skończone projekty, to widzę po sobie, co wtedy czułam, przez co w tamtym czasie przechodziłam. Ale to już nie jestem ja. Ja już jestem gdzie indziej. To zdrowsze niż wieczne dążenie do perfekcji w teatrze.

Kiedy zaczynałaś zdjęcia do filmu "Innego końca nie będzie" byłaś na zupełnie innym etapie swojego życia. Produkcja zaczęła się chyba trzy lata temu.

- Tak, to był kompletnie inny etap, byłam "świeżo" po przeprowadzce do Warszawy. Ten projekt trafił do mnie na dwa lata przed rozpoczęciem zdjęć. Monika [Majorek - reżyserka filmu, red.] przyszła do mnie ze scenariuszem i najpierw bardzo długo rozmawiałyśmy, a dopiero później zaczęłyśmy realną pracę. Mieliśmy dużo czasu na przygotowania, rozmowy o postaciach, relacjach, castingi, improwizacje aktorskie. Ten długotrwały proces przeniósł się na naszą współpracę i w efekcie na finalny kształt filmu.

To film o wielkiej stracie i o tym, co ona robi z człowiekiem. Boisz się wielkiej straty? Przeżyłaś kiedyś coś takiego czy musiałaś to znaleźć w sobie?

- Nigdy tego nie przeżyłam i nawet nie umiem sobie tego wyobrazić. To jest mój największy strach. Jestem jedynym dzieckiem i śmierci moich rodziców nie jestem w stanie sobie wyobrazić. Myślałam, że ten film mi trochę w tym pomoże... Pomógł mi w jednej rzeczy. Moja mama powiedziała mi, że zmieniłam się w relacji z nią, że dojrzałam. Zaczęłam po prostu bardzo doceniać wszystkie momenty, które z nimi spędzam. Od zrobienia tego filmu przeprowadziłam z moimi rodzicami najważniejsze rozmowy w życiu. Wierzę, że ten film namawia do tego, żeby rozmawiać ze sobą, nawet jeżeli to jest trudne, że warto to robić. Mam w sobie też dużo więcej akceptacji wobec moich rodziców. Mniej rozliczam ich z przeszłości. Biorę pod uwagę, że być może oni się już nie zmienią. I to też jest OK.

- Nigdy nie przeżyłam tak wielkiej straty jak moja bohaterka, ale boję się jej. I właśnie z tego lęku czerpałam emocje pracując nad tą postacią. I w tym względzie ten film jest uniwersalny, bo strata kogoś bliskiego prędzej czy później dotyczy nas wszystkich. Dlatego "Innego końca..." tak chwyta za serce i porusza, bez względu na wiek, pokolenie, background. Jest szczery. Niczego nie udaje.

Szczerość to jest dobre słowo. Ten film na pewno taki jest, ale dla mnie ważne jest również to, że choć pada tam wiele pytań, to niekoniecznie dostajemy na nie gotowe odpowiedzi - musimy poszukać ich w sobie.

- Tak, też to cenię w tym filmie. Nie ma odpowiedzi na pytania, dlaczego tak się stało? Jaka droga przeżycia żałoby jest słuszna? Jak żyć po...? To film o ludziach, którzy zostają, a nie którzy odeszli. Film pokazuje, że są różne perspektywy przeżywania żałoby i różne sposoby na to, żeby sobie z tą żałobą poradzić.

Nie bałaś się tej roli? Ola nie jest łatwą bohaterką i trudno ją polubić.

- Bałam się. Ona tak była "napisana" od początku. Czułam ogromną odpowiedzialność, bo film jest opowiadany oczami Oli i bałam się, że jeżeli głównej bohaterki nie da się polubić, to widzowie nie będą empatyzować z tym filmem. Sama przez długi czas jej nie lubiłam i dopóki nie znalazłam w sobie empatii, miałam wrażenie, że nie jestem gotowa tego zagrać.

- Jest kilka rzeczy, które mnie w niej wkurzają i kilka, które lubię. To co w niej cenię, to dążenie do prawdy. Terapia szokowa, którą funduje swojej rodzinie, służy oczyszczeniu. Metody są może trudne, ale ona inaczej nie umie, nie ma innych narzędzi. Ma ogromne poczucie winy, że wyjechała, że nie odebrała telefonu od ojca. Jest w stanie zawieszenia. Jest w konflikcie ze wszystkimi, również sama ze sobą. Wie, że jeśli cała rodzina nie pogodzi się z tą stratą, "nie przerobi" jej, nie będzie mogła się uwolnić i iść dalej.

Jej rozpacz po stracie ojca jest rozdzierająca i chociaż Ola jest bardzo konfrontacyjna, a jej zachowania mogą irytować, udało ci się obronić tę postać. Znalazłaś w niej taką tęsknotę, takie zagubione dziecko. Film był pokazywany na festiwalu w Gdyni i ludzie po seansie wychodzili bardzo poruszeni. Tego filmu nie da się oglądać obojętnie i to jest zasługa was wszystkich.

- To piękne co mówisz. Dziękuję.

Jaki jest koszt emocjonalny zagrania takiej roli? Długo się z niej wychodzi? Jak to jest u ciebie?

- Zaskoczyło mnie to, że po skończonych zdjęciach nie byłam zmęczona emocjonalnie, ani nie potrzebowałam się jakoś szczególnie regulować. Za to bardzo tęskniłam. Za spotkaniem, za ludźmi, za tym pięknym czasem. Każdy dzień planu był dla mnie jak skarb. Chciałam każdą chwilę wykorzystać na bycie tam na 100%. Tak jak ten film jest czuły i ludzki, taka też była nasza ekipa i taka była atmosfera wokół tego filmu. Po zrobieniu kilku rzeczy wiem już, że najważniejszy nie jest efekt, ale spotkania z ludźmi.

Opowiedz o tych spotkaniach. Twojego ekranowego ojca gra Bartłomiej Topa, a matkę Agata Kulesza.

- Agata strasznie przypomina moją prawdziwą mamę z wyglądu i charakterologicznie. Miałam na planie mocne flashbacki. Agata jest dobrym człowiekiem i superpartnerką w pracy. Czułam, że ona się nami trochę opiekuje, ale zostawia też przestrzeń. Nigdy nie była zniecierpliwiona, raczej akceptująca i wspierająca. To wielkiej klasy aktorka. O spotkaniu z nią marzyłam, odkąd zobaczyłam "Różę" [film Wojciecha Smarzowskiego - red.]. Zawsze czułam, że jesteśmy podobnym gatunkiem aktorek. Wspaniale mi się z nią grało.

- Z Bartkiem spotkałam się na planie tylko jeden dzień, a musiałam grać o nim cały film. Kluczowa była więc improwizacja rodzinnego obiadu, który wspólnie gotowaliśmy na lokacji. Ja robiłam zdjęcia, był wyjazd do sklepu, krojenie, gadanie. W trakcie tych czterech godzin udało się nam poznać, poczuć taką "aktorską chemię" i stworzyć piękne wspomnienie, do którego się potem odwoływaliśmy. Takie rzeczy pomagają w budowaniu wspólnego pejzażu emocjonalnego.

Sebastian Dela - twój filmowy brat - powiedział: "Maja Pankiewicz jest piekielnie zdolna. To najlepsza aktorka swojego pokolenia". Co ty na to?

- To jest bardzo miłe. Świetnie się z Sebastianem pracowało. Spędziliśmy trochę czasu razem przed realizacją filmu, szczególnie na castingach do postaci Ajki. Uważam, że bardzo pięknie zagrał. Mam nadzieję, że nasze aktorskie drogi przetną się jeszcze nieraz.

Wspominałaś kiedyś, że w pracy zawodowej trudno ci stawiać granice. Umiesz już to robić?

- Dopiero się tego uczę. Jako "grzeczna, dobrze wychowana dziewczynka" całe życie pozwalałam przekraczać moje granice w pracy. Pracuję nad tym, ale wciąż jednak zdarza mi się mówić sobie: "e tam, wydawało ci się", "nie przesadzaj", "nie masz dystansu do siebie", "daj spokój". Ale włączają mi się już red alerty. Jestem bardziej wsłuchana we własną intuicję. Chodzę na terapię i jednym z jej celów jest właśnie stawianie granic.

Skoro mowa o stawianiu granic - przypomniałam sobie, co kiedyś opowiadałaś o swoich studiach w szkole filmowej w Łodzi.

- Niezbyt pochlebnie wyrażałam się o szkole i zdania nie zmieniłam.

Mówiłaś, że było sporo presji, straszenia, dużo przemocowych zachowań.

- Takie mam doświadczenia, takie mam wspomnienia. Być może teraz już tak nie jest, być może teraz to się zmieniło. Nie wiem czy ludzie się zmieniają, ale słyszałam, że szkoła wprowadziła dobre praktyki. Ostatnio zawodowo spotkałam się z Anią Paligą i bardzo jej dziękowałam, że zaczęła ruch #metoo w tym środowisku. Jestem jej ogromnie wdzięczna, bo część z rzeczy, które opisała w tym liście, dotyczyło mojego roku.

- Przekroczenia były na wielu różnych poziomach. Były to przekroczenia psychiczne, fizyczne, było dużo przemocy, straszenia, presji, szantażu emocjonalnego, sporo zachowań dysfunkcyjnych. Mieliśmy po 19 lat, nie umieliśmy się bronić, nie wiedzieliśmy jak, bo nikt nas tego nie nauczył. Nie mieliśmy wsparcia psychologicznego, a w szkołach teatralnych dostęp do psychologa powinien być podstawą. Nikt nas nie uczył wychodzenia z emocji, wychodzenia z roli. Wygrzebywano z nas traumy, po czym nie umiano ich zapakować do środka - nie mówiono nam, jak sobie z tym poradzić. Była ciągła presja, rywalizacja, konkurencja. Powtarzano nam, że nie musimy się lubić prywatnie, nie musimy się szanować, mamy być tylko partnerami na scenie. I tak też wyglądały te cztery lata plus dyplom. Szkoła przygotowywała mnie do tego, że ten zawód jest straszny i okrutny. Okazało się jednak, że jest fantastyczny, a ludzie są wspaniali. Sam zawód wymaga oczywiście silnej psychiki i stawiania granic. Ale szkoła była dużo gorsza niż cokolwiek, co w życiu zawodowym przeżyłam.

- Jeżeli jakaś opresja mnie spotkała, to w branży teatralnej, a nie filmowej. Bo w teatrze - moim zdaniem - ten system wciąż jest dysfunkcyjny. Nie wiem z czego to wynika. Być może z innego finansowania tego sektora. Być może z tego, że próby trwają miesiącami. Być może jest przyzwolenie na przykład na autorytarne zachowanie reżyserów. Być może aktorzy dają się tak traktować. Być może na próbach obecnych jest dużo mniej ludzi niż na planach filmowych, a sytuacje dysfunkcyjne zazwyczaj zdarzają się w obecności albo bardzo małej grupy ludzi, albo w ogóle jeden na jeden. Mam wrażenie, że system teatralny wciąż sankcjonuje takie zachowania, bo "przecież jest to wielki artysta lub artystka". Co za bullshit.

Z jednej strony mówisz, że jesteś "grzeczną dziewczynką", ale z drugiej masz wizerunek zbuntowanej, ostrej, niepokornej, bardzo wymagającej. Zarówno w filmach, jak i serialach grasz właściwie głównie silne bohaterki.

- Wszystkie silne bohaterki, które gram, pokazują swoją kruchość i to, że fasadowa siła jest maską. Po szkole byłam przerażona tym, co mnie czeka i wypracowałam sobie maskę silnej, niedostępnej osoby z ostrym spojrzeniem po to, żeby chronić swoje delikatne wnętrze. Po pierwsze, dopiero zaczynam to widzieć. Po drugie, zaczynam tę maskę ściągać i czuć, że siła jest w słabości.

A czym jest dla ciebie kobiecość? Kobieta może być krucha i nieśmiała, ale też silna i pełna determinacji.

- Cały czas się nad tym zastanawiam. Szukam swojej kobiecości. Przez lata byłam obsadzana w męskich, androgenicznych rolach. Sama ubierałam się w sposób, żeby nie podkreślać ani swojej seksualności, ani swojego ciała. Jestem już tym zmęczona. Jestem zmęczona tym, jak jestem widziana. Bo to nie jest tak, że ja tej kobiecości, seksualności, kruchości, delikatności w sobie nie mam. Nie lubię szuflad.

- Byłam niedawno w Brazylii, a tam były przygotowania do karnawału. Patrzyłam na tańczące brazylijskie kobiety. Tam nie ma czegoś takiego jak "body shaming", wszyscy są "body positive". Te kobiety są kompletnie inne, ale wszystkie piękne i tak niesamowicie silne w tej inności. A potem patrzę na nas, Polki, jakie my jesteśmy zawstydzone, grzeczne, zniewolone. To oczywiście scheda po indoktrynacji kościoła katolickiego, który kobiety upokarza. Dlaczego ja nie znam żadnej kobiety, która dobrze czuje się w swoim ciele?

- Jestem w procesie odkrywania swojej kobiecości, ale jeszcze nie wiem, czym ona jest. Na pewno nie mieści się ona w patriarchalnym, stereotypowym schemacie.

A seksualność na planie jest dla ciebie problemem, na przykład sceny seksu?

- Nie miałam zbyt dużo takich doświadczeń, ale będę miała przy następnym filmie. Od razu zgłosiłam, że boję się takich scen, że nie mam takiego doświadczenia i że musi być na planie koordynator intymności. Ja muszę czuć się bezpiecznie. Dla mnie to jest cały czas taka "terra incognita". Mimo że ciało powinno być przecież dla aktora narzędziem.

"Innego końca nie będzie" to dopiero twoja druga duża rola w filmie. Najpierw był nagradzany "Eastern" Piotra Adamskiego, potem seriale - świetne Morderczynie" i "Warszawianka". Niektórzy piszą, że to jest twój "wielki powrót do polskiego kina", ale ty przecież tak naprawdę nie zniknęłaś.

- No właśnie! Seriale są teraz na tak wysokim poziomie, że w zasadzie są to bardzo długie filmy. Nie mam poczucia, że gdzieś zniknęłam i wróciłam - ja się dopiero rozkręcam! Właśnie kilka miesięcy temu skończyliśmy thriller "Terytorium" Bartka Paducha. Teraz będę kręcić z Kubą Radejem, który jest debiutantem i robi swój pierwszy pełnometrażowy film w Studiu Munka w ramach programu 60 minut. To będzie film o odwróconym #metoo, o tym jak ofiara staje się katem. To ma być męskie #metoo, ale kobiety są w głównych rolach.

Opowiedz o "Terytorium". Kogo tam grasz?

- To dramat psychologiczny inspirowany prawdziwymi wydarzeniami z elementami thrillera. Akcja rozgrywa się w małej miejscowości. Główny bohater, policjant, wpada na trop kryminalnej sprawy. Chce działać w zgodzie z własnym sumieniem, wymierzyć sprawiedliwość, ale sprawa komplikuje się, kiedy dowiaduje się, że uwikłani w nią są nie tylko jego współpracownicy, ale i jego partnerka, którą miałam przyjemność zagrać.

Porozmawiajmy o teatrze. Jesteś w warszawskim Teatrze Studio od trzech lat i grasz prawie w każdej premierze: "Bowie w Warszawie", "Anonimowi performerzy", "Piękny początek", "Polowanie na osy", "The Employees". Jak tu trafiłaś? Czujesz, że to jest twoje miejsce?

- Pojawiłam się, żeby gościnnie zagrać w spektaklu Marcina Libery "Bowie w Warszawie" i zostałam. Za wyciągnięcie mnie z Krakowa będę Marcinowi dozgonnie wdzięczna. Byłam wtedy w Starym Teatrze, ale czułam, że to już jest moment, żeby wyjechać do Warszawy. Męczyły mnie też wycieczki na castingi, a strasznie mi zależało, żeby grać w filmach i serialach.

- Czuję, że wreszcie jestem na swoim miejscu. To jest wspaniały, mały zespół aktorski, gramy ze sobą cały czas. Jest nas tylko 20 osób. Z "The Emplyees" Łukasza Twarkowskiego jeździmy teraz po całym świecie. Byliśmy m.in. w Londynie, Barcelonie, Tbilisi, Hamburgu, Liege. Przed nami Nowy Jork i Seul, zjechaliśmy pół świata. Czuję jakbyśmy byli zespołem rockandrollowym on tour. To jest genialne! "The Emplyees" jest zdarzeniem na pograniczu filmu-teatru i sztuk wizualnych. Robimy w pewnym sensie film na żywo. Mamy napisy, więc możemy to grać wszędzie.

Nie ciągnie cię w stronę komercji? Nie grasz w takich filmach, nie dostajesz tego rodzaju propozycji? Widzisz się na przykład w komedii romantycznej?

- Kilka razy brałam udział w castingach do komedii romantycznej, czy stricte komercyjnych projektów. Mam jednak wrażenie, że ani mnie tam nie ciągnie, ani komercja jakoś bardzo mnie nie chce. Myślę, że to są światy równoległe - one się raczej wzajemnie nie przecinają.

- Mam wrażenie, że trochę inaczej widzę świat, co innego też lubię oglądać. Stajemy się trochę tym co nam się podoba, czym się inspirujemy. Trochę inne kino mnie interesuje. Na pewno bardzo lubię kino oparte na emocjach, na człowieku. Lubię, jak mnie coś chwyci za serce.

W kinie to jest ważne, ale w teatrze chyba jest tak samo. Tam też chcę, żeby mnie coś naprawdę mocno dotknęło - dla mnie takimi spektaklami są na przykład "Jak nie zabiłem swojego ojca i jak bardzo tego żałuję" i "Cząstki kobiety".

- To są też moje dwa ukochane spektakle z ostatniej dekady! Naprawdę! Jak pytasz, co mnie rusza, właśnie to mnie rusza. Czegoś takiego szukam. Żeby mnie ścisnęło za gardło.

Jak byś chciała, żeby ludzie odebrali film "Innego końca nie będzie"? Co byś chciała, żeby poczuli?

- Chciałabym, żeby dzięki temu filmowi ludzie zaczęli ze sobą rozmawiać. Żeby poszli na niego ze swoimi rodzinami, bliskimi. Żeby poczuli, że nie są sami w tej stracie. Żeby film dał im poczucie wspólnoty. Nie wiem, czy ten film daje nadzieję, ale na pewno zadaje ważne pytania. I życzę widzom, żeby mieli odwagę podjąć te tematy w swoich domach.

INTERIA.PL
Dowiedz się więcej na temat: Maja Pankiewicz | Innego końca nie będzie
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy