- Sława, która do mnie przyszła, była zaskoczeniem. Może zabrzmi to banalnie, ale kiedyś ludzie chcieli robić filmy, bo było to ekscytujące, a sława przychodziła niejako przy okazji - mówi w rozmowie z Interią Mads Mikkelsen, duński aktor, który rolami w takich filmach, jak "Casino Royale" czy "Doktor Strange", podbił Hollywood. Na ekrany polskich kin wchodzi właśnie jego najnowsza produkcja, duński "Ostatni wiking" Andersa Thomasa Jensena. - Gdy pierwszy raz spotkałem Andersa Thomasa, wdaliśmy się w bójkę. On lubił prowokować, a ja też nie gryzłem się w język - wyznaje aktor.
Laureat Złotej Palmy, Złotej Muszli, dwóch Europejskich Nagród Filmowych. Mads Mikkelsen - to nazwisko zna każdy. Dobiegający sześćdziesiątki duński aktor zapadł nam w pamięć w wielu świetnych rolach, zarówno w Europie, jak i w Hollywood. Czarny charakter w bondowskim "Casino Royale", Draco w "Starciu tytanów", Gellert Grindelwald w "Fantastycznych zwierzętach: Tajemnicy Dumbledore’a", Kaecilius w "Doktorze Strange" czy Hannibal Lecter w serialu "Hannibal". Te i wiele innych kreacji sprawiły, że to nie tylko jeden z najbardziej rozpoznawanych aktorów, ale i niezwykle wszechstronny artysta.
Wchodzący właśnie do polskich kin "Ostatni wiking" to szósta współpraca z jego rodakiem Andersem Thomasem Jensenem. W tej czarnej jak smoła komedii aktor wciela się w postać pięćdziesięcioośmioletniego Manfreda, który cierpi na chorobę umysłową. Wraz z młodszym bratem, który wyszedł właśnie z więzienia, rusza w podróż, by odnaleźć pieniądze ukryte przed laty. Manfred ma jeszcze jedną cechę, pozwalającą mu radzić sobie z traumą. Wydaje mu się, że jest Johnem Lennonem. Z Madsem Mikkelsenem rozmawia Kuba Armata.
Kuba Armata: Jestem przekonany, że są na świecie ludzie, którzy uważają się za Madsa Mikkelsena. Gdybyś mógł się zamienić w kogoś na jeden dzień, kto by to był?
Mads Mikkelsen: - Tylko na jeden dzień?
Dobrze, powiedzmy na tydzień.
- A możemy zrobić trzy tygodnie? Bo wtedy mogę wygrać Wimbledon i być Rogerem Federerem.
W filmie Manfred, w którego się wcielasz, myśli z kolei, że jest Johnem Lennonem.
- Manfred nawet nie stara się zbytnio być Johnem Lennonem. Wie, że jego ojciec kochał tego muzyka i w ogóle przez wielu jest on uwielbiany. Myślenie mojego bohatera sprowadza się do tego, że jeżeli stanie się Johnem, to może jego brat znowu go pokocha. W jego świecie to jest takie proste. Marzy o byciu Johnem, wcześniej wikingiem, ale w gruncie rzeczy zawsze pozostaje dzieckiem.
A tobie ze składu The Beatles bliżej do Lennona czy Paula McCartneya?
- Jestem Ringo Starrem. Po pierwsze dlatego, że wciąż żyje, nie ma siwych włosów i jakoś udało mu się uniknąć polityczno-religijnego zamętu lat 60. i 70. Grał na perkusji, śpiewał mniej więcej tyle co ja, żyje pełnią życia, więc chyba Ringo najbardziej do mnie pasuje.
Wspomniałeś o wikingach, czy oni towarzyszyli ci pod postacią filmów, książek, figurek w dzieciństwie?
- W latach 60. nie było wikingów (śmiech). Zresztą uważam, że prawdziwych filmów podejmujących ten temat również nie ma. Nawet w Danii. Kiedy kręciłem "Valhallę: Mrocznego wojownika" (2009), liczyłem, że ten jeden raz się uda. Ale jak na złość i tam wikingów nie było. Niemniej to część naszej kultury. Wiemy, że byli oni brutalnymi, jak zresztą wszyscy w tamtych czasach, ale też ciekawymi ludźmi. Kobiety miały w tej społeczności ważny głos. To one decydowały, czy potrzeba więcej dóbr, i wtedy mężczyźni wyruszali na wyprawę, czy jednak lepiej, jeśli zostaną i popracują w domu. Była tam pewna równość, rodzaj demokracji, choć oczywiście nie takiej jak dzisiaj. Moje pokolenie nie dorastało na tych opowieściach. Nie mieliśmy hełmów, a tym bardziej rogów.
"Ostatni wiking" pokazuje, jak tożsamość bywa kształtowana przez innych ludzi. Czy w trakcie twojej kariery zdarzyło się, że ktoś narzucał ci, jakim aktorem masz być i w jakich filmach występować?
- Nigdy czegoś takiego nie doświadczyłem. Może nie zawsze wiedziałem, czego dokładnie chcę, więc eksperymentowałem. Robiłem bardzo różne rzeczy. Z czasem zrozumiałem, co jest mi bliższe, a co kompletnie do mnie nie pasuje. Nie czułem jednak presji. Nie miałem agenta, który narzucałby mi: "Musisz to zrobić".
Czego zatem szukasz w projektach, w które decydujesz się zaangażować?
- Powody, dla których się angażuję w dane przedsięwzięcie, bywają bardzo różne. W centrum zawsze są historie. Ale czasem może to być przekonanie, że robimy coś tak niezwykłego, czego jeszcze nie widzieliśmy. Mamy nadzieję, że twórcy uda się przełożyć swoją niezwykłą wizję na język kina. Często w takich momentach zastanawiam się, co leży w sercu reżysera i co chce przez to powiedzieć.
Co leży w sercu Andersa Thomasa Jensena, wiesz chyba całkiem nieźle, bo "Ostatni wiking" to wasz szósty wspólny film. Często też powtarzacie, że łączy was przyjaźń. Czy od momentu, kiedy się poznaliście, "zaskoczyło"?
- To będzie niezły nagłówek! Gotowy? Gdy pierwszy raz spotkałem Andersa Thomasa, wdaliśmy się w bójkę. Prawdziwą bójkę. W tamtych czasach on lubił prowokować, a ja też nie gryzłem się w język. Można by długo opowiadać, dlaczego tak się stało. Była impreza, obaj byliśmy trochę pijani. Zanim się obejrzeliśmy, turlaliśmy się po schodach, szarpiąc się nawzajem. Były tam dwie młode aktorki, które próbowały nas rozdzielić. Jakiś tydzień lub dwa później spotkaliśmy się ponownie i nakręciliśmy razem pierwszy film. Chcieliśmy wprowadzić coś nowego do duńskiego kina, a Anders Thomas miał świetne i szalone pomysły. Od tamtej pory, jeszcze wraz z Nicolaiem Lie Kaasem, stworzyliśmy zgraną filmową rodzinę.
Co jest dla ciebie ważne we współpracy z reżyserem?
- Anders Thomas robi coś absolutnie wyjątkowego. Nikt inny nie tworzy w taki sposób jak on. Wydaje mi się, że jest to unikalne na skalę świata. Łączy w swoich historiach coś bardzo poetyckiego z poważnymi tematami, a potem wszystko to owija w jakąś formę szaleństwa i absurdu. Dla niego to najlepszy sposób opowiadania, który sprawia, że historia nie staje się moralizatorska czy przewidywalna. Tym, co u niego uwielbiam, jest także fakt, że zaprasza nas do środka tego procesu. To nie jest zamknięta forma, a historia, nad którą możemy wspólnie pracować. To dla mnie ogromna wartość.
A propos przewidywalności, pewnie nie spodziewałeś się, że tym razem w ramach charakteryzacji bohatera zafunduje ci ondulację?
- Niekoniecznie (śmiech). Myślałem wtedy o kobietach z lat 80. Nie pachniało zbyt ładnie, a musiałem to nosić przez cały czas trwania prac nad filmem, czyli dwa miesiące. Za każdym razem kiedy się budziłem i stawałem przed lustrem, nie byłem zachwycony tym, co widziałem. To było dobre dla postaci, ale na pewno nie dla mojego życia seksualnego.
Skoro nie włosy, to co sprawiło, że postać Manfreda była ci bliska?
- Zdecydowanie dziecinność. Jest w niej pewna niewinność, której już we mnie nie ma, ale gdzieś tam w środku liczę, że mam w sobie coś z dziecka. Trudno się na nie zezłościć. Choć spędzanie wielu dni z kimś, kto w taki sposób się zachowuje, bywa też cholernie irytujące.
"Ostatni wiking" jest czarną komedią, co nie oznacza, że nie podejmujecie w filmie poważnych tematów, związanych chociażby z zaburzonymi rodzinnymi relacjami ze zdrowiem psychicznym.
- Sercem filmu była historia dwóch braci i ich dorastania. Młodszy z nich nigdy nie miał prawdziwego dzieciństwa, bo opiekował się starszym. Mój bohater, mimo że ma pięćdziesiąt osiem lat, nadal pozostaje dzieckiem. Pragnie odzyskać brata, w chwili kiedy tamten ma potrzebę bycia wolnym. Ich relacja była kluczowa dla filmu. Musieliśmy postawić ten fundament, dzięki czemu mogliśmy zająć się wszystkim innym.
Trudno zrobić czarną komedię, której jednym z tematów jest jakieś zaburzenie? Myśleliście o tym, jak to pokazać, żeby nikt nie poczuł się urażony?
- Miałbym obawy w chwili, kiedy podeszlibyśmy do tego z inną intencją. Zaletą Andersa Thomasa jest szczerość i dobro. Dlatego w ogóle się o to nie martwiłem. Jeżeli ktoś odbierze nasz film inaczej, to już jest poza moją kontrolą. Nie da się zadowolić wszystkich. Robiliśmy to z czystych pobudek. Uważam, że można żartować ze wszystkiego pod warunkiem, że robi się to z szacunkiem i miłością do danego tematu. Manfred nie ma konkretnej diagnozy. Nie określiliśmy, że jest taki czy owaki. Gdybyśmy to zrobili, zaraz odezwaliby się ludzie: "Nie, nie, on ma jeszcze to i tamto". Nie o to nam chodziło. Traktowaliśmy Manfreda jak dziecko - jakby przez całe życie miał pięć lat. W parze z tym idzie narcyzm, ale i niewinne spojrzenie na świat. Wypowiada rzeczy, jakich nie wypada mówić dorosłym, ale dostrzega też piękno, o którym my już zapomnieliśmy. To takie samolubne, ale bardzo szczere dziecko.
W gorszych chwilach Manfred zmienia tożsamość. Jakie są twoje sposoby radzenia sobie z trudnościami?
- Nie tylko w trudnych chwilach, ale też gdy wszystko idzie świetnie, moim ulubionym sposobem na odrobinę relaksu jest sport. Kocham aktywność fizyczną - jeżdżę na rowerze, gram w tenisa, piłkę nożną. W zasadzie cokolwiek, co akurat mam pod ręką.
Mówiąc o komedii, ciekawy jestem, co w prawdziwym życiu potrafi cię rozbawić?
- To mogą być różne rzeczy. Śmieję się, gdy pojawi się coś, czego zupełnie się nie spodziewałem. Zawsze na mnie działa też absurd. Dzieci, które zadają pytanie: "A skąd to się wzięło", "A dlaczego tak?". Trudno mi to precyzyjnie zdefiniować, ale głównie chodzi chyba o efekt zaskoczenia.
Za sprawą swojej bogatej kariery jesteś znanym na całym świecie aktorem, z czym wiąże się sława i rozpoznawalność. Czy radzenie sobie z tym jest trudne?
- Nie aż tak bardzo. Myślę, że radzę sobie z tym całkiem dobrze. Sława, która do mnie przyszła, w pewnym momencie była właśnie takim zaskoczeniem. Nie planowałem tego. Może zabrzmi to banalnie, ale kiedyś ludzie chcieli robić filmy, bo było to ekscytujące, a sława przychodziła niejako przy okazji. Jednak przez ostatnie dziesięć, piętnaście lat pojawiła się tendencja, by dążyć wyłącznie do niej. Moje pokolenie przyjmuje rozpoznawalność z pewnym zdziwieniem. U mnie to stało się z dnia na dzień. Poradziłem sobie z tym i jest w porządku. Mam też coś w rodzaju zaników pamięci. Za każdym razem, gdy wychodzę z domu, zapominam, że ja to ja, dopóki ktoś mnie nie zatrzyma (śmiech). To chyba dobrze, że nie jestem na tym punkcie paranoikiem.
A kultura selfie?
- To zupełnie inna sprawa. Ludzie przychodzą specjalnie po to, więc jestem świadomy, że to się dzieje. Nie odmawiam. Choć gdy moje dzieci były małe i spacerowałem z nimi, to nie byłem zachwycony, kiedy ktoś zaczepiał mnie na ulicy. To jednak część dzisiejszej rzeczywistości. Nie mogę z tym walczyć. Na pewno jest tego więcej niż kiedyś, ale dla równowagi staram się też więcej czasu spędzać w moim ogrodzie.