Carla Simón: Ostatnie takie lato [wywiad]

Carla Simón podczas festiwalu w San Sebastian /Carlos Alvarez /Getty Images

"'Alcarràs' pokazuje, że o polityce możemy rozmawiać także poprzez intymne, osobiste historie. Nie wydaje mi się, żebyśmy mieli moc zmieniania prawa czy regulowania cen żywności, ale możemy sprawić, by ludzie w supermarkecie zastanowili się jaki produkt chcą kupić" - przekonuje 36-letnia Carla Simón, laureatka tegorocznego berlińskiego Złotego Niedźwiedzia.

Hiszpańska reżyserka, dla której to dopiero druga pełnometrażowa fabuła, zostawiła w pokonanym polu dużo bardziej doświadczonych twórców, takich jak Ulrich Seidl czy François Ozon. Jury pod przewodnictwem M. Night Shyamalana najbardziej ujął jednak kameralny, przesiąknięty lokalną tożsamością "Alcarràs". Jej film to bardzo autorska opowieść o miejscu, jakim jest niewielkie hiszpańskie miasteczko, ale i nostalgiczny portret zmierzchu pewnego sposobu życia. Przyglądając się codziennej egzystencji wielopokoleniowej rolniczej rodziny, Simón opowiada o świecie, który znika w obliczu galopującej cywilizacji. 

Reklama

"Chyba mogę nazwać się córką Berlinale, bo traktuję to miejsce jak prawdziwy filmowy dom" - mówiła wyraźnie wzruszona Simón podczas odbierania Złotego Niedźwiedzia. Z reżyserką spotkaliśmy się jednak nie w Berlinie, a kilka miesięcy później na festiwalu w San Sebastián. O filmowych historiach bliskich życiu, świadomości konsumenckiej, katalońskiej przypadłości i brzoskwiniach ze słonecznego hiszpańskiego miasteczka z Carlą Simón rozmawia Kuba Armata.

Twój błyskotliwy debiut "Lato 1993" (2017) był filmem mocno osobistym, związanym z twoimi doświadczeniami. Czy podobnie jest w przypadku "Alcarràs"?

Carla Simón: - I tym razem korzystałam z osobistych źródeł. Moich dwóch wujków wciąż zajmuje się uprawą brzoskwiń w niewielkim, znajdującym się w prowincji Lleida katalońskim miasteczku Alcarràs. Pamiętam, że ten pomysł pojawił się dość dawno. Kiedy zmarł mój dziadek, a ja byłam w trakcie pisania scenariusza debiutanckiego filmu, zaczęłam się zastanawiać, co by było, gdyby te brzoskwiniowe drzewa, o które tak dbał, pewnego dnia po prostu zniknęły. Co prawda wujkowie, póki co, kontynuują tradycję, ale zdałam sobie sprawę, że wiele rodzin takich jak nasza opuściło miasteczko, nie widząc już dla siebie tam miejsca. Głównie dlatego, że tradycyjny, przekazywany z pokolenia na pokolenie sposób uprawy, odchodzi powoli do lamusa i przestaje być opłacalny. Model rolniczy niestety się zmienia. Oczywiście ten świat nie zniknie, ale zamiast małych rodzinnych farm kontrolę nad nim przejmą wielkie przedsiębiorstwa, mające niemal na każdym polu przewagę nad prostymi rolnikami. Pomyślałam, że zmierzch tradycyjnego rolnictwa może być interesującym tematem na film. Bo wiąże się on także z określonym sposobem życia wielopokoleniowych rodzin.

Martwią cię te zmiany, o których opowiadasz w filmie?

- To jest niepokojące, bo zmienia się też podejście. Kiedy masz przekonanie, że ziemię, którą uprawiasz, zostawisz swoim dzieciom i wnukom, dbasz o nią ze wszystkich sił. Wielkim przedsiębiorstwom zależy wyłącznie na jak największym zysku, zatem drenują i eksploatują takie tereny do granic możliwości. Oczywiście istnieje prawo, które takie działania reguluje, ale z doświadczenia wiem, że nie wszyscy zawsze tym się przejmują. Przyszło nam żyć w czasach, gdzie jednym z większym problemów, z którymi musimy się zmagać, są zmiany klimatyczne. Dotyczy to także myślenia o alternatywnych, korzystniejszych dla ziemi sposobach upraw. Pokładam sporą nadzieję w tym, że jesteśmy coraz bardziej świadomi, słychać o znacznie większej liczbie ekologicznych upraw niż jeszcze kilka lat temu. Może to przyczyni się w globalnym wymiarze do zmiany podejścia i do tego, żebyśmy byli zaangażowani w ratowanie ziemi.

Mówisz o nadziei, widzisz ją jeszcze w Alcarràs?

- Nie, tam niestety nie ma już żadnej nadziei. To przykre, bo to miejsce, skąd pochodzi moja mama, gdzie spędzaliśmy każde święta i wakacje. Postrzegam to jako ważne dla siebie, rodzinne miejsce, gdzie wciąż, jak wspomniałam, pracują moi wujkowie. W dużej mierze dlatego chciałam wlać w finał tej opowieści odrobinę nadziei. Kiedy jednak przygotowywałam się do tego filmu i miałam okazję rozmawiać z lokalnymi rolnikami, zdałam sobie sprawę, że oni nie mają najmniejszych złudzeń odnośnie swojej przyszłości. Są bardzo pesymistycznie nastawieni, wręcz nie chcą, by ich dzieci kontynuowały rodzinną tradycję. To musi być dla nich bardzo trudne, bo temu przecież poświęcili swoje życie. Mój film jest portretem tego miejsca i żeby był on wiarygodny, zdałam sobie sprawę, że nie mogę dodać happy endu.

Postęp technologiczny, który brutalnie wkracza do tego spokojnego, prowincjonalnego świata, odzwierciedla duża fotowoltaiczna farma. Swego czasu w Polsce panował ogromny boom na podobne inicjatywy. Jak to wyglądało w Hiszpanii?

- Podobnie. W 2004 roku bardzo duża liczba rolników zamontowała panele słoneczne, licząc na spore korzyści, jakie miały się z tym wiązać. Tyle że potem zmieniło się prawo i finalnie nie dostali oni pieniędzy, które były im obiecane. To była głośna sprawa w Hiszpanii przed laty. Co ciekawe, ten temat wrócił, kiedy pracowaliśmy nad filmem. My naprawdę potrzebujemy tej energii, a trudno wyobrazić sobie lepsze miejsce niż Hiszpania do wykorzystywania paneli słonecznych. I żebym była dobrze zrozumiana, ja nie jestem przeciwniczką tego sposobu pozyskiwania energii. Nie podoba mi się jedynie to, w jaki sposób się to odbywa.

Oglądając "Alcarràs" zastanawiałem się, czy jednym z twoich celów nie było także zwiększenie świadomości konsumenckiej, byśmy wchodząc do sklepu bardziej zwracali uwagę na produkty, które zamierzamy kupić?

- Na pewno. Myślę, że mój film w naturalny sposób stał się w jakimś stopniu polityczny. Co prawda koncentruje się na problemach jednej rodziny, ale przez to chciałam powiedzieć, że to sytuacja, jaka dotyka znacznie większej liczby ludzi w tym regionie. "Alcarràs" pokazuje, że o polityce możemy rozmawiać także poprzez intymne, osobiste historie. Nie wydaje mi się, żebyśmy mieli moc zmieniania prawa czy regulowania cen żywności, ale możemy sprawić, by ludzie w supermarkecie zastanowili się, jaki produkt chcą kupić. I zamiast wspierania wielkich przedsiębiorstw, wybrali brzoskwinie z małej rodzinnej uprawy w Alcarràs.  

Mam wrażenie, że problem, jakiemu czoła muszą stawić twoi bohaterowie, narasta także dlatego, że oni za mało się między sobą komunikują, wolą trzymać to w sobie, zamiast usiąść i w gronie rodzinnym porozmawiać.

- Dokładnie tak to postrzegam. Być może, gdyby na samym początku usiedli razem, każdy z nich powiedział, co czuje i o tym szczerze porozmawiali, mielibyśmy zupełnie inną historię. Konflikt wiąże się właśnie z brakiem komunikacji. Myślę zresztą, że to dość uniwersalne i dotyczy wielu rodzin na całym świecie. Z drugiej strony to bardzo katalońska przypadłość. Często trzymamy emocje w sobie, zamiast jasno i otwarcie powiedzieć, o co chodzi. Przez co problemy stają się coraz większe.

Łatwo opowiada się o historiach, które są tak bliskie twojemu życiu? 

- Przynajmniej wiem wtedy, o czym mówię. Moje życie i kino od dawna się ze sobą splatają. Filmy stanowią dla mnie możliwość pełnego wyrażenia siebie i eksplorowania tematów, którym chciałabym się bliżej przyjrzeć, także z osobistych powodów. "Alcarràs" pozwoliło mi na przykład spędzić więcej czasu z moimi wujkami i na własnej skórze przekonać się, w jaki sposób oni pracują. Gdybym nie robiła tego filmu, pewnie bym tego tak dobrze nie wiedziała. Poza tym, gdy realizujesz jakiś film, spędzasz z tym tematem dość długi czas. Dlatego lepiej, żeby dotyczył on czegoś, na czym naprawdę ci zależy.

Sukces na festiwalu w Berlinie wiele zmienił?

- Na pewno dodał mi sporo pewności siebie i przyczyni się do większej artystycznej wolności, choć na to akurat nie powinnam narzekać. Wydaje mi się, że sporo jej miałam już przy swoim pełnometrażowym debiucie, zrealizowanym przed pięcioma laty "Lecie 1993". Podobnie było z "Alcarràs", który zrobiłam dokładnie w taki sposób, w jaki sobie to zamierzyłam. Mogłam liczyć na spore zaufanie ze strony producentów, którzy dali mi bardzo dużo czasu na casting. Trwał on bowiem aż rok. Kiedy dostajesz tak prestiżową nagrodę jak berliński Złoty Niedźwiedź, oznacza to, że idziesz właściwą drogą i jest duża szansa, że będziesz mógł podążać nią dalej. Dla mnie jako reżyserki to bardzo ważne, bo o każdym z projektów myślę w pewnym sensie jak o takiej zagadce, do której muszę znaleźć odpowiednie rozwiązanie.    

Czytaj więcej:

Brad Pitt dusił własne dziecko? Jest odpowiedź!

Ruszył proces Kevina Spaceya. Aktor twierdzi, że jest niewinny

"Miłość na pierwszą stronę": Ja cię kocham, a ty pstryk [recenzja]

INTERIA.PL
Dowiedz się więcej na temat: Alcarras
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy