"Był taki moment, kiedy poczułam, że już nie mogę". Agata Turkot i "Dom dobry"

Agata Turkot, fot. Beata Maćkiewicz /materiały prasowe

- Chodzi o to, żeby się nie bać, nie kalkulować, tylko zanurzyć się w swoją wyobraźnię. Bardzo to sobie cenię - mówi w rozmowie z Interią Agata Turkot, która zagrała główną rolę w filmie Wojtka Smarzowskiego "Dom dobry". - Po którymś dniu grania tego wszystkiego poczułam, że już nie mogę. Nie mogłam się skupić, czułam się pusta, obolała i zmęczona - zdradza. Od dawna wyczekiwana produkcja trafi 7 listopada na ekrany polskich kin.

Agata Turkot to aktorka, o której w ostatnim czasie zrobiło się głośno. Zagrała niezwykle odważną, mocną rolę w nowym Wojtka Smarzowskiego "Dom dobry", za którą otrzymała Nagrodę Specjalną na Warszawskim Festiwalu Filmowym, choć jurorzy festiwalu w Gdyni jej nie docenili. Na ekranach można oglądać familijną produkcję "Skrzat. Nowy początek", w której występuje, na premierę czekają "Zapiski śmiertelnika" i serial HBO Max "Piekło kobiet". Końcówka roku będzie należała do niej.

Reklama

W rozmowie z Anną Kempys Agata Turkot opowiada nie tylko o trudnej roli w filmie Wojtka Smarzowskiego i jak granie drastycznych scen wpływa na aktora, ale też o tym, czego nie lubi w kinie, co ją peszy, dlaczego ryzyko artystyczne jest dla niej ważne. Mówi również o sile sztuki, odwadze w zawodzie, konieczności podejmowania dialogu na trudne tematy. Przy okazji zdradza, dlaczego czuje się "osobna" i o co chodzi w tym, że wzruszają ją głównie mężczyźni.

Anna Kempys: Za rolę w "Domu dobrym" dostałaś na Warszawskim Festiwalu Filmowym Nagrodę Specjalną Jury. Doceniono "odwagę, precyzję i emocjonalną głębię dwóch głównych ról w filmie Wojtka Smarzowskiego". Czym dla ciebie jest ta nagroda, szczególnie w kontekście tego, co wydarzyło się na festiwalu w Gdyni?

Agata Turkot: - Byłam bardzo zaskoczona tą nagrodą. W ogóle się tego nie spodziewaliśmy, bo to festiwal, na którym nie ma nagród dla aktorów. To było szalenie miłe, szczególnie że doceniono mój duet z Tomkiem [Schuchardtem - red.]. Rzeczywiście tu jedna rola uzupełnia drugą. Dla mnie było cudowne, że ktoś to zauważył. I bardzo się cieszyłam, zwłaszcza po Gdyni.

Powiedz, co czułaś po Gdyni? Byłam na festiwalu i większość dziennikarzy była zaskoczona tym, że "Dom dobry" został całkowicie pominięty w werdykcie jurorów. Pytając wprost, czy to było dla was duże rozczarowanie?

- To też było zaskoczenie, ale przykre. Przez cały festiwalowy tydzień dostawaliśmy feedback od ludzi, że to co zrobiliśmy jest bardzo wartościowe, że nam dziękują, że są bardzo tym poruszeni. Zebraliśmy naprawdę dużo pozytywnych opinii, a jak ktoś mówi, że film jest dobry i ważny, to siłą rzeczy na coś się liczy.

- Wojtek ma z Gdynią zawsze pod górkę, choć jego filmy są świetnie przyjmowane przez widzów. Nigdy jednak nie zdarzyła się taka sytuacja, żeby wszyscy twórcy zostali pominięci w nagrodach. Czuliśmy, że jest to niesprawiedliwe.

- Ja odebrałam to tak, że nasz film jest za mocny i że nie wolno, nie powinno się w taki sposób opowiadać o przemocy. Oburza mnie nieuzasadnione estetyzowanie przemocy w sztuce. Uważam, że to jest szkodliwe. Przemoc, która jest w co drugim filmie akcji, jest rozrywką. A my pokazaliśmy przemoc taką, jaką ona jest z intencją, że chcemy zrobić coś potrzebnego, opowiedzieć o jakimś problemie i poddać go dyskusji. I nagle okazało się, że zrobiliśmy coś przekraczającego moralne granice. Nie rozumiem tego.

Moim zdaniem Wojtek Smarzowski mógł w tym filmie pójść jeszcze dalej, to mogło być jeszcze mocniejsze. Nie sądzę, żeby tu zostały przekroczone jakieś granice. Pojawiły się jednak opinie, że ludzie może potrzebują teraz czegoś dobrego, jakiejś nadziei. Ale nie można przecież udawać, że nie dzieją się rzeczy złe.

- Absolutnie tak! Sztuka oczywiście może krzepić i dodawać otuchy, bawić, cieszyć i okrywać nas ciepłą kołderką. Ale sztuka musi też pełnić inne funkcje - ostrzegać, powodować dyskomfort, zmuszać do refleksji i dyskusji. A także być szczera i uczciwa wobec widza.

- Toczy się teraz wiele konfliktów na świecie, wiele wojen. Żyjemy w takich czasach, że kamery zwrócone są w stronę tych miejsc i informacji na ten temat w internecie i social mediach jest cała masa. Jesteśmy obładowani przemocą. Każdy news, każdy serial czy film, wszystko co jest w telewizji jest pełne brutalności. W naszym filmie nie ma przekroczeń, to nie jest szokowanie dla szokowania, wszystkie sceny mają swoje uzasadnienie i pełnią konkretną funkcję.

Jak zareagowałaś, kiedy dowiedziałaś się, że ta rola została napisana specjalnie dla ciebie?

- Byłam zachwycona i zaskoczona. Pracowałam z Wojtkiem przy "Weselu", po jakimś czasie napisał do mnie smsa, że będzie robił nowy film i zaprosi mnie na zdjęcia próbne. Potem zadzwonił i powiedział, że ta rola jest dla mnie. Na pewno nie spodziewałam się, że zadzwoni tak szybko. To było szalenie miłe, ten telefon był dla mnie bardzo ważny. Pomyślałam, że jestem w miejscu, w którym zawsze chciałam być i to jest spełnienie mojego największego marzenia.

- Scenariusz dostałam dopiero po jakimś czasie. Kiedy go przeczytałam, byłam pełna niepokoju. Tam było ponad 200 różnych sekwencji, a ja byłam w każdej z nich. Wiedziałam, ile scen będę musiała dźwignąć, a wszystkie będą po prostu piekielnie trudne.

- Wojtek ma w sobie coś, co mnie uspokaja i zadzwoniłam do niego, żeby powiedzieć, jak bardzo się boję. Pogadaliśmy chwilę przez telefon i pomyślałam: "Dobra, jedziemy, jestem gotowa".

Jaka jest ta twoja bohaterka? Kim jest Gośka?

- Bardzo zależało mi na tym, żeby Gośka była dziewczyną, w której wiele kobiet może się przejrzeć. Żeby to była fajna, normalna, wesoła, inteligentna dziewczyna, która walczy o siebie, która nie chce wchodzić w schematy, które wyniosła z domu, którą się lubi, której się kibicuje. Chciałam, żeby zaprzeczała też archetypowi ofiary, jaki mamy często w kinie, czyli że musi to być delikatna, nieśmiała osoba, pełna kompleksów, wycofująca się, rezygnująca z siebie na wielu płaszczyznach.

- To co mnie najbardziej zaskoczyło to właśnie fakt, że takie silne kobiety wchodzą potem w takie związki. Chcieliśmy pokazać, że tak naprawdę każda z nas może znaleźć się w takiej sytuacji.

Rozmawiałaś z kobietami, które to przeżyły?

- Spotykałam się z kobietami, które doświadczyły przemocy. To były różne osoby, z różnym doświadczeniem życiowym, z różnym zapleczem, robiące różne rzeczy. Żadna z nich na początku nie spodziewała się tego, co się może potem stać.

- Jest w nas duże przyzwolenie na pozornie małe rzeczy, na zaniedbania emocjonalne, docinki, ustępstwa, żeby tylko zadowolić drugą osobę. Kiedy wchodzi się w związek, łaknie się miłości i uwagi drugiego człowieka, a ci przemocowcy zawsze na początku obdarzają kobiety ogromnym uczuciem. To jest piękna miłość, w którą każda z nas chciałby uwierzyć. A przemoc jest sprytna, bo rozłożona w czasie, to się nie dzieje od razu. Zdumiewające, ale każda z tych kobiet mówi, że to było nie do wychwycenia, a nawet jak coś zauważały, to od razu było kontrowane. To wprowadza dwubiegunowość - jest dobrze i niedobrze, dobrze i niedobrze. W końcu przestajemy ufać swojej intuicji. Przestajemy mieć pewność, co naprawdę myślimy i czujemy. To przerażające.

Czułaś, że reżyser i ekipa dają ci poczcie bezpieczeństwa? Czy przy realizacji najbardziej drastycznych scen była koordynatorka intymności, ktoś pomagał ci w emocjonalnym udźwignięciu tego, co spotyka główną bohaterkę?

- Każda osoba pracująca przy filmie była przez Wojtka osobiście akceptowana, żeby na planie nie znalazł się nikt przypadkowy. Szwenkierką, czyli kimś kto stoi za kamerą cały czas, była Ola Kamińska, która jest dziewczyną w moim wieku. Wojtek znalazł ją właściwie dla mnie, żebym czuła się bardziej komfortowo, bo kamera była bardzo blisko w wielu intymnych scenach. Koordynatorek intymności nie było na moją prośbę. Czułam się bezpiecznie z Wojtkiem i Tomkiem, ale miałam coacha aktorskiego, Anię Skorupę, która była dla mnie ogromnym wsparciem emocjonalnym przed zdjęciami i w trakcie filmu. Ćwiczyła ze mną wchodzenie w bardzo skrajne, trudne stany emocjonalne i potem wychodzenie z nich w bezpieczny, chroniący siebie sposób.

- U Wojtka jest też zawsze taka zasada, że ostatnią scenę kręci się na samym końcu. On mówi, że "kiedy wchodzimy na plan i potem kiedy kończymy, jesteśmy absolutnie innymi ludźmi" i nie moglibyśmy nakręcić końcówki bez przejścia całej historii. Więc skończyliśmy końcem, a zaczęliśmy początkiem. Chodziło też o to, żebyśmy z Tomkiem lepiej się poznali, żebyśmy poczuli się przy sobie komfortowo i bezpiecznie.

Podobno kiedy Tomek Schuchardt zobaczył ten film po raz pierwszy, nie chciał z nikim rozmawiać. Zastanawiam się, jak to jest kiedy ogląda się siebie na ekranie w takiej roli. W tym bohaterze jest tyle zła i to zło jest tak wiarygodnie przedstawione, że można się przerazić.

- To na pewno musiało być dla niego trudne. Od początku wszyscy się nade mną pochylają i pytają, jak się w tym odnalazłam, ale zapominają, jakie on miał potwornie trudne zadanie. Tomek mi na początku zaimponował, bo po przeczytaniu scenariusza powiedział, że nie będzie swojej postaci bronił. A przecież my aktorzy kochamy to robić. Tomek postanowił po prostu zagrać potwora, znaleźć w sobie pokłady najczystszego zła i z nich skorzystać. Uważam, że zrobił to wybitnie i przerażająco autentycznie. Aby coś takiego zagrać, trzeba być bardzo dobrym człowiekiem, nie bać się tego mroku i mieć dobre serce, a Tomek takie ma.

W filmie ważną postacią jest matka Gośki, którą zagrała Agata Kulesza. Dla niej to też nie była łatwa rola. Powiedz, jak wyglądała wasza współpraca na planie?

- Obserwowanie Agaty było niesamowite. Mam wrażenie, że to aktorka, który potrafi wszystko. Patrzyłam na nią jak na zjawisko. Były dwie wersje matki - jedna była alkoholiczką, a druga bardzo mocną katoliczką. Finalnie te wersje są pomieszane. Wojtek zastanawiał się, co z tym zrobić, więc jednego dnia grałam te same sceny z Agatą w bardzo ostrej wersji matki pijanej, a drugiego dnia grałam te same sceny z Agatą, kiedy ona była zupełnie inną kobietą. Jakbym grała z dwiema innymi aktorkami. To co Agata proponowała na tym samym tekście, było niesamowite. Pomyślałam sobie, że przede mną jeszcze daleka droga. To wielka aktorka.

Ciekawy jest montaż tego filmu. W pewnym momencie to przestaje być taka zwykła linearna opowieść. Widzimy wszystko oczami Gośki, ale nie wiemy, na co my patrzymy, co naprawdę się wydarzyło, a co nie. To też jest duża siła tego filmu.

- To wszystko było zapisane w scenariuszu, ale efekt końcowy nieco się różni. Kręciliśmy wszystko naraz i nawet mnie było się łatwo zgubić w tej historii, w tym co już zagrałam, a czego jeszcze nie i która to jest Gośka. Zastanawiałam się, jak oni to zmontują, żeby widza trochę zgubić, ale nie zagubić, bo wtedy on zdystansuje się emocjonalnie od historii mojej bohaterki. To była moja obawa. Jak zobaczyłam film pierwszy raz, byłam z chłopaków bardzo dumna, bo to się według mnie udało. Montaż jest tu absolutnie wyjątkowy i warty docenienia.

Film jest pełen mocnych scen. Czy jakaś była dla ciebie szczególnie trudna, kiedy pomyślałaś, że tego jest już za dużo, że nie dasz rady?

- To nie była jakaś pojedyncza scena, ale był taki moment pod koniec, kiedy trzy czwarte zdjęć było za nami i zamknęliśmy się w tym domu, w którym dochodzi do największej przemocy. Po którymś dniu grania tego wszystkiego poczułam, że już nie mogę. Byłam zdekoncentrowana i bezsilna, nie mogłam się skupić, czułam się pusta, obolała i zmęczona. Wtedy było mi najtrudniej, a miałam dziesiątki sekwencji do zagrania. Dałam sobie wtedy przyzwolenie na potężne chwile słabości przed ekipą. Nie udawałam bohaterki. Stuprocentowa akceptacja i zrozumienie ze strony wszystkich było dla mnie wzruszające, otrzymałam ogromne wsparcie.

- Po zakończeniu zdjęć pojechałam na długie wakacje i pozwoliłam ciału odpocząć, jednak dość szybko się rozchorowałam i wszystko się znowu posypało. Z czasem jednak fizyczna regeneracja i absolutne odpuszczenie sobie wszystkiego mnie naładowało.

Jak chciałabyś, żeby ten film został odebrany?

- Przede wszystkim bardzo bym chciała, żeby ludzie nie odrzucili tego filmu przed oglądaniem, żeby nie pomyśleli, że oni już wiedzą co dostaną, bo przecież to jest Smarzol. Żeby pozwolili się zaskoczyć i dali nam szansę. Ten film nie jest taki oczywisty. Chciałabym, żeby podeszli do niego z otwartością i żeby w ogóle go zobaczyli.

- Druga rzecz jest taka, że ja bym po prostu bardzo chciała, żeby ludzie zaczęli ze sobą rozmawiać. Najpierw ze sobą, a później żebyśmy wszyscy razem, kolektywnie uruchomili taką dużą, głośną debatę, bo tu jest bardzo dużo do zrobienia. Żebyśmy mogli wspólnie zmusić naszych polityków i rządzących do tego, aby nam pomogli, bo oni mają ogromną lekcję do odrobienia. Jeżeli jako społeczeństwo nic nie zrobimy, to naprawdę może się nic nie zmienić, a nigdy nie wiadomo, kiedy ktoś z nas albo naszych bliskich będzie potrzebował takiej pomocy. Myślę, że ten film jest wspaniałym punktem wyjścia do dyskusji na temat tego, czym jest przemoc i jak to u nas w kraju wygląda. Bardzo bym chciała, żeby to się zaczęło w końcu zmieniać.

Agata Turkot o nowych filmach i serialu "Piekło kobiet"

To twoja końcówka roku. Na ekrany wchodzą trzy filmy, w których grasz - poza "Domem dobrym", jeszcze "Skrzat. Nowy początek" i "Zapiski śmiertelnika". "Skrzat" to reżyserski debiut Krzysztofa Komandera, który jest... montażystą Wojtka Smarzowskiego.

- Poznaliśmy się z Krzyśkiem przy "Weselu". Montował mnie przez miesiące i potem nagle zjawił się na premierze mówiąc, że jest moim fanem. Kompletnie nie wiedziałam, kim on jest...

Mało kto wie, jak wygląda montażysta...

- No właśnie. Za to bardzo dobrze każdy montażysta wie, jak my aktorzy wyglądamy, w ogóle dużo różnych rzeczy o nas wie i to jest dość krępujące. Wtedy się z Krzyśkiem poznaliśmy i polubiliśmy. Później zmontował mi aktorskie demo i byliśmy w kontakcie. Przed zdjęciami do "Domu dobrego" zaproponował mi gościnny występ  w "Skrzacie". Powiedział, że chciałby, żebym mu towarzyszyła przy jego debiucie. To było super miłe.

"Skrzat..." jest już w kinach, kogo tam grasz?

- Gram matkę głównej bohaterki i moja postać zaszczepia w swojej córce miłość do skrzatów. Przez ten świat chce przekazać swojemu dziecku różne wartości zwłaszcza, że sama będzie musiała niebawem córkę opuścić. Jestem takim dobrym duchem tego świata i tego projektu.

A "Zapiski śmiertelnika" Macieja Żaka? Na tę premierę dopiero czekamy.

"Zapiski śmiertelnika" robiliśmy trzy lata temu. Po szkole pracowałam w telenoweli, którą formatował Maciek Żak i tam się poznaliśmy. Byłam przy scenariuszu "Zapisków..." od początku i widziałam, jak Maciek się stara, żeby ten film w ogóle powstał. Uważam, że to szalenie ciekawe kino autorskie, trochę czarna komedia, historia bardzo nieoczywista, tam nic nie jest wprost. Jestem ciekawa, jak widzowie to odbiorą.

Kim jest twoja bohaterka?

- Znowu jest dobrym duchem, Aniołem Stróżem głównego bohatera. Jest recepcjonistką w hotelu, w którym on się zatrzymuje i w którym postanawia dokończyć swojego żywota. Do końca nie wiemy, czy ona jest istotą z tego świata, czy z tamtego, bo jest łączniczką świata duchów ze światem żywych. To nie była duża rola, ale za to praca była dużą przyjemnością. To bardzo nietypowe kino. Robienie czegoś innego jest zawsze ryzykowne, ale lepiej podjąć ryzyko, nawet gdyby to się nie udało, niż robić kolejną rzecz, która jest po prostu bezpieczna. Bez ryzyka daleko nie dojdziemy.

Nie boisz się ryzyka?

- Po filmie Wojtka już się nie boję. Chciałabym pracować przy projektach, które są odważne, ale nie żeby zszokować na siłę, coś udowodnić czy zrobić sztuczne zamieszanie, tylko żeby były odważne w tym, że ktoś ma bardzo konsekwentną wizję i próbuje ją pokazać, nie idąc na kompromisy. To jest trudne, robiąc teraz filmy. Chodzi o to, żeby się nie bać, nie kalkulować, tylko zanurzyć się w swoją wyobraźnię. Bardzo to sobie cenię i chciałabym z takimi osobami się spotykać.

Nie masz ochoty w ramach odreagowania zagrać w komedii romantycznej?

- Miałabym ochotę. Jakby to był dobry scenariusz, to czemu nie? Wszystko zależy od tekstu i osoby, która go realizuje. I od zamiarów - czy robimy film po to, żeby głównie zarobić pieniądze, czy także po to, żeby zrobić coś, co jest dla nas intrygujące, przestając posługiwać się wytartymi schematami i kalkami. Są na świecie komedie romantyczne, które są poruszające i inteligentne, stały się hitami i weszły do kanonu. To się da zrobić, tylko trzeba chcieć.

W takim razie co takiego spodobało ci się w scenariuszu "Piekła kobiet", że zdecydowałaś się przyjąć tę rolę? To duży serial dla wielkiej platformy streamingowej, więc może to było kuszące również z tego powodu? A może to była kumulacja różnych czynników.

- To była kumulacja. Po pierwsze to główna rola w serialu, z czym jeszcze nie miałam do czynienia. Po drugie HBO Max to potężna platforma. Do tego Ewa Puszczyńska, która w tym kraju jest absolutnie wywrotową producentką i tworzy kino, które jest bardzo jakościowe. Poza tym podobała mi się "Infamia" Ani Maliszewskiej [reżyserka "Piekła kobiet" - red.]. A przede wszystkim to bardzo nieoczywista rola, stricte dramatyczna, ma w sobie dużo mroku i zawiłości. Myślę, że wiele aktorek chciałoby coś takiego zagrać. To było wspaniałe wyzwanie.

Poza tym kostium - zupełnie inna produkcja, inna epoka.

- Tak, można zupełnie inaczej wyglądać i to momentami było bardzo pięknie. Lata trzydzieste są pod tym względem wdzięczne, zwłaszcza dla kobiet. Ale my tam gramy współcześnie i zależało nam, żeby kostium nas nie ograniczał.

Opowiedz, o czym jest ten serial i kim jest Helena, którą grasz?

- Serial nieprzypadkowo nosi tytuł "Piekło kobiet", bo odwołuje się do eseju napisanego przez Tadeusza Boya-Żeleńskiego o prawie czy raczej braku prawa do aborcji. Ten esej miał taki właśnie tytuł, o czym pewnie niewielu z nas wie, ja nie wiedziałam. To jest punkt wyjścia. Zastanawiamy się, jakie to miało w latach 30. konsekwencje dla kobiet, co dla nich oznaczało, a idąc dalej, jakie w ogóle prawa miały kobiety, czy mogły o sobie stanowić, jak musiały walczyć o wolność zewnętrzną i wewnętrzną. Pojawia się też pytanie, w jakim jesteśmy momencie, my kobiety w XXI wieku, czy dużo się zmieniło przez te prawie 100 lat i jaką rolę w tym wszystkim odegrali mężczyźni.

- Moja bohaterka Helena pochodzi z warszawskiej elity. Ma piękne, bardzo wygodne życie, jest kochana, lubiana przez wszystkich, jest redaktor naczelną pisma matrymonialnego, co jak na tamte czasy jest dużym wydarzeniem. Kiedy jednak uświadamia sobie, że ten świat, system, mężczyźni nie pozwalają jej w pełni zdecydować o tym, co chce robić i kim chce być, rozpoczyna swoją wewnętrzną podróż.

Czyli kolejna trudna bohaterka. Nie boisz się, że Agata Turkot będzie teraz ekspertką od trudnych ról kobiecych?

- Tak, może tak być, ale jakbym nie była ekspertką od trudnych ról kobiecych, to byłabym może zamknięta w komediach romantycznych albo serialu codziennym. Akurat takie role mi się podobają. Zagrałam w filmie familijnym, zagrałam w "Zapiskach śmiertelnika", które są kompletnie czymś innym. "Piekło kobiet" od "Domu dobrego" też się bardzo różni, mimo że to jest dramatyczne, psychologiczne kino. Wcześniej zrobiłam komedię romantyczną i grałam w telenoweli. Pracuję też głosowo i to jest kompletnie inna odnoga mojego zawodu. Zrobiłam bardzo wiele różnych rzeczy i chciałabym, żeby to się dalej tak układało.

Agata Turkot - aktorka "osobna", którą wzruszają mężczyźni

Pojawiłaś się na okładce kolorowego magazynu, ale wydajesz się osobą, która nie bywa na ściankach, może nawet tego nie lubi. W mediach społecznościowych też nie jesteś zbyt aktywna.

- Bycie na okładce jest dla mnie bardzo miłe i nobilitujące. Ale nie dlatego, że jestem czyjąś partnerką, czy mam dużo obserwujących w social mediach. Rozumiem, że jestem na niej dlatego, że rola którą zagrałam, jest wartościowa, że ktoś tak uznał. Jestem też na tej okładce u boku wspaniałej aktorki [to Agata Kulesza - red.], którą sama bardzo cenię. To wszystko też powoduje, że jest się bardziej widzianą w branży, co może mieć wpływ na kolejne role. Bardzo się z tego cieszę, ale... jest to dla mnie peszące. I tu mamy paradoks, bo z jednej strony chciałabym być widziana, ale z drugiej nie chcę za często się "wyświetlać".

- Chciałabym dużo pracować, mieć ciągłość i angażować się w projekty, które są dla mnie interesujące. Wiem, że czasami trzeba gdzieś być i ktoś cię musi zobaczyć, ale to nie jest moim priorytetem. Lubię obserwować moje koleżanki, które bardzo świadomie kreują swój wizerunek. Kibicuję im.

Sprawiasz wrażenie osoby bardzo szczerej i bezpośredniej. W wywiadach czasami mówisz, że jesteś "osobna" - co to dla ciebie znaczy?

- To jest poczucie, które towarzyszy mi od dzieciństwa, tylko wtedy nie umiałam tego nazwać. Jako dziecko byłam bardzo nieśmiała i pełna kompleksów, zawsze bardzo się wstydziłam, więc stąd ta osobność. Musiałam być trochę z boku, żeby się chronić. Wstydzę się do tej pory, jestem też w dużym stopniu introwertyczna. Bardzo cenię w innych ludziach to, że potrafią nie iść z prądem, nie robić czegoś wbrew sobie. Jeżeli nie czuję się na siłach, żeby coś zrobić, to po prostu tego nie robię. Nie potrafię się do czegoś zmuszać. Jeżeli ktoś tego nie rozumie, jest mi przykro, ale nic na to nie poradzę, nie robię tego komuś na złość. To jest właśnie bycie "osobną". Właśnie dlatego uprawiałam sporty i to takie, które nie były zespołowe. Jeździłam konno, grałam w tenisa.

Chciałaś zawodowo zajmować się sportem?

-  Myślałam o tym, bo konno jeździłam od dziecka, miałam swoje konie i byłam w stajni właściwie cały czas. Zastanawiałam się, czy nie zacząć na tym zarabiać, ale nie dałam rady. Sport wyczynowy jest dla ludzi, którzy mają bardzo twardą psychikę, a ja byłam zbyt wrażliwa i delikatna, szczególnie jako dziecko. W jeździectwie dochodzi jeszcze to, że często koni nie traktuje się dobrze. Nie było we mnie na to zgody, nie umiałabym tak traktować żywej istoty, którą kocham. Więc wycofałam się i wybrałam aktorstwo, które jest niewiele lepsze. Ale tu przynajmniej jestem sama ze sobą.

Niedawno znowu zaczęłaś jeździć konno.

- To mi teraz daje czystą frajdę i satysfakcję, lubię to robić. Konie są dla mnie ucieleśnieniem boskości, są piękne, idealne w swojej sile i delikatności. Są też bardzo inteligentne i czułe, więc przebywanie z nimi mnie uspokaja. Czuję się częścią natury.  To jest jak medytacja, moja przebodźcowana głowa wtedy odpoczywa.

Czego szukasz w kinie?

- Szukam emocji. Chcę, żeby film mnie poruszył, żebym wyszła z niego w innym stanie emocjonalnym niż przyszłam. To może wydarzyć się w różny sposób. Nie jestem fanką kina, które jest bardzo konceptualne, piękne w obrazie, w sposobie prowadzenia kamery, takie wystudiowane. Mnie to wszystko nie obchodzi, jeśli mnie nie porusza. Często nie pamiętam o czym był film, ale pamiętam, co ze mną zrobił, jak się czułam, co sobie po nim pomyślałam albo o czym rozmawiałam z moimi znajomymi. To jest dla mnie ważne w kinie.

- Jestem wielką fanką Davida Lyncha. On jest dla mnie artystą totalnym. To jak mówił o sztuce, czym dla niego była, jakie kino proponował - pełne emocji, wyobraźni, bez żadnych hamulców i kompromisów, szalone. To jest mój największy autorytet. Takiego kina mi w Polsce brakuje.

A masz aktorskich idoli?

- Mam takich aktorów, których uwielbiam obserwować, ale to się zmienia. Ciekawe, że zawsze są to mężczyźni. Nigdy nie miałam ulubionej aktorki, która byłaby dla mnie jakimś odnośnikiem. Dużo bardziej poruszają mnie mężczyźni-aktorzy, którzy mają w sobie odwagę na odsłonięcie swojej kobiecej energii, tych "miękkości". To mnie porusza i tego w aktorstwie szukam.

- Andrew Scott jest takim aktorem, któremu się teraz bardzo przyglądam. Niezwykle mnie przejął w filmie "Dobrzy nieznajomi". To prosta historia, ale zostawiła mnie w stanie emocjonalnego rozkładu. Nie mogłam po tym filmie spać. Scott miał odwagę odsłonięcia tych zakamarków swojej duszy, które są bardzo intymne. Albo w spektaklu "Vanya" na motywach "Wujaszka Wani" Czechowa z National Theatre Live, gdzie sam gra wszystkie postacie. Robi to w sposób absolutnie wyjątkowy i imponujący, na przemian bawi i wzrusza, wyciąga z tego tekstu znaczenia i sensy, które nie są tak oczywiste. To wielka kreacja.

- Niedoścignionym ideałem jest Al Pacino, ale ten z młodości. Pamiętam, jak widziałam pierwszy raz film "Narkomanii", gdzie debiutował w głównej roli. Jest w tym filmie scena, kiedy on siedzi przy łóżku, a tam śpi jego ukochana. Ona się budzi, a on po prostu na nią patrzy tymi wielkimi ciemnymi oczami. W tym spojrzeniu jest cały kosmos - tam jest miłość, głębia, przejęcie, rozpacz i tragedia. Oczy z tej sceny bardzo często mi towarzyszą.

INTERIA.PL
Dowiedz się więcej na temat: Agata Turkot | Dom dobry
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL