Miało być radykalne kino. Co tu się nie udało?

Kadr z filmu "Harvest" /© materiały dystrybutora /materiały prasowe

Athina Rachel Tsangari, twórczyni filmu "Harvest", dała się poznać jako jedna z najbardziej kreatywnych współtwórczyń greckiej nowej fali. Nie byłoby sukcesów Lanthimosa bez koncepcyjnej współpracy z Tsanagari i z resztą ekipy greckich nonkonformistów udowadniających kilkanaście lat temu, że w kinie wciąż jest jeszcze miejsce na manifesty, zbiorową wypowiedź. Na nowe, odświeżające spojrzenie na film.

Harvest": coś tutaj ewidentnie zawiodło

Oczywiście, w takiej zbiorowej koncepcji wygrywają wyłącznie najlepsi, albo najsprytniejsi. To im udaje się przetrwać i zmieniać kino. Grecka nowa fala, która doczekała się licznych epigonów na całym świecie (nawet całkiem niedawno, w Polsce, powstał film "Glorious Summer", wypisz wymaluj pokłosie twórczości Yorgosa Lanthimosa, Athanasiosa Karanikolasa, Aris Kopsias czy Ektora Lygizosa), z czasem jednak, jak większość rewolucji, zjadła własny ogon, jej twórcy spokornieli, zamilkli albo rozpoczęli wielką międzynarodową karierę - jak wspomniany Lanthimos.

Reklama

Twórczość Athiny Rachel Tsangari (Lanthimos był niegdyś producentem jej sławnego emancypacyjnego filmu "Attenberg") mieści się dokładnie pośrodku takiej skali. Reżyserka nie wyrzekła się ideałów. Chce robić swoje kino, zachowując przynajmniej część twórczego dekalogu wypracowanego wiele lat temu, jednocześnie czuje, że kino jako medium wciąż się zmienia, ewoluuje, nie da się przez całe życie tworzyć filmów według jednej, wypracowanej latami formuły. "Harvest" jest takiej strategii przykładem. To zaleta, ale i pułapka.

Niby jest inaczej. W filmie będącym adaptacją głośnej powieści Jima Crace'a z 2013 roku, grają gwiazdy: Caleb Landry Jones czy Harry Melling, znakomita jest warstwa wizualna: kostiumy Kirsty Halliday czy zdjęcia Seana Price'a Williamsa - całość nakręcona została zaś na taśmie 16mm, apokaliptyczna atmosfera budowana jest kolorystyką, żadnych jasnych barw, ciemno, brązowo, żółto, czerwono. A jednak coś tutaj ewidentnie zawiodło.

Miało był radykalnie, jest krok wstecz

Strategia Tsangari jest prostsza niż się wydaje. Synkretyzm. Łączenie w kinie tego, co zazwyczaj pozostaje rozdzielne. Dokument i kreacja, fuond footage i gatunki, animacja i teatr. "Harvest", najbardziej ugrzeczniony tytuł w dorobku Greczynki, mimo wszystko potwierdza tę drogę. Jeżeli jednak chodzi o artystyczny radykalizm Tsangari, to krok wstecz.

Autorka "Chevalier" nakręciła pierwszy film po angielsku, a sięgając po literacki bestseller, znalazła utytułowanych producentów, chociażby BBC. Wewnątrz tej obłej układanki są rysy i pęknięcia tak charakterystyczne dla stylu reżyserki.

Jesteśmy w miejscu nigdzie, w kraju nigdzie. Wiadomo w gruncie rzeczy niewiele: że znajdujemy się na wsi, a członkowie zamkniętej rolniczej społeczności czują narastające zagrożenie z zewnątrz. Rolnicy wydają się samowystarczalni, niczego i nikogo nie potrzebują, a już na pewno pomocy od "cywilizowanej" reszty. Mormoni a rebours. Na przywódcę grupy pasowany zostaje Walter Thrisk zagrany żarliwie przez wspomnianego Caleba Landry'ego Jonesa. Z outsidera na bohatera.

Nie da się jednak żyć bez końca w idylli, śniąc swój wieczny sen. Wieś chcą zagarnąć arystokraci, dokonać modernizacji, cywilizować społeczność wbrew ich woli. Thrisk wyznaczony zostaje na mediatora. Tłumaczy przybyszom rytm ich życia i pracy. Słuchają, nie słuchają, ale wiedzą swoje. I my to wszystko przeczuwamy od pierwszych minut.

Po dwóch kwadransach czujemy się zmęczeni

Estetyzm tego filmu, chociaż budzący początkowo podziw, wydaje się drażniący, zamykający. Ziarno taśmy filmowej, sceny i sekwencje układające się w collage z albumu Breugla, najważniejszego estetycznego kodyfikatora dla filmu: wszystko to fascynuje, ale w wydaniu galeryjnym. Jako obraz, jako dzieło sztuki. Wizualna siła rażenia "Harvest" nie wytrzymuje jednak pełnego metrażu filmowego. Po dwóch kwadransach czujemy się zmęczeni nadmiarem turpistycznych piękności. Katharsis nie będzie.

W filmografii Tsangari "Harvest" pozostanie zatem filmem dyskusyjnym. Docenionym (konkurs w Wenecji), ale przyjętym raczej obojętnie. Nie przynależy bowiem ani do artystycznego mainstreamu, do którego grecka reżyserka ewidentnie aspiruje, ani do wyzwolonych estetycznych szaleństw autorki. Film w pół drogi. "Żniwo wprawdzie wielkie, ale robotników mało".

6/10

INTERIA.PL
Dowiedz się więcej na temat: Harvest
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL