Na ten dzień co roku czeka cały filmowy świat! Oscary już rozdane, znamy wszystkich laureatów, czas zatem na podsumowania. Czy tegoroczna gala zaskoczyła, czy werdykt Amerykańskiej Akademii Filmowej był przewidywalny, czy ktoś został pokrzywdzony, ktoś niesłusznie nagrodzony? Czy było nudno czy ekscytująco? Jakie są pierwsze reakcje? Co myślą o tym krytycy i dziennikarze filmowi? Sprawdźmy!
"Oppenheimer" Christophera Nolana okazał się największym zwycięzcą 96. gali rozdania Oscarów. Produkcja otrzymała aż siedem statuetek, w tym za najlepszy film, reżyserię i dwie role męskie: pierwszoplanową (Cillian Murphy) oraz drugoplanową (Robert Downey Jr.). Ponadto wyróżniono muzykę, zdjęcia i montaż w filmie.
Najlepszą aktorką uznano gwiazdę "Biednych istot" Emmę Stone. Obraz Yorgosa Lanthomosa zdobył też Oscary za kostiumy, scenografię oraz charakteryzację i fryzury. Dwie nagrody - w tym za film międzynarodowy - otrzymała polska koprodukcja "Strefa interesów".
To była przewidywalna gala, choć może zaskoczyło zupełne pominięcie świetnego filmu Martina Scorsese "Czas krwawego księżyca". Konkurencja była jednak zbyt duża. Mnie najbardziej cieszy Oscar dla Emmy Stone, która brawurowo stworzyła swoją postać - jej Bella Baxter to kreacja totalna. Doceniam znakomitą rolę Lily Gladstone w "Czasie krwawego księżyca", ale dobrze, że zwyciężyła lepsza aktorka, a nie to, że była szansa na uhonorowanie pierwszej rdzennej Amerykanki w historii - tu powinny decydować względy artystyczne, a nie poprawność polityczna. Cieszę się również ze statuetek dla filmów "Strefa interesów" i "20 dni w Mariupolu", choć to filmy niełatwe, trudne, niezwykle przejmujące. W kategorii długich animacji doceniam oczywiście "Chłopca i czaplę", ale moje serce należało jednak do "Psa i robota". Trzymałam też kciuki za moje ubiegłoroczne odkrycie - czyli "Godzillę Minus One" (Oscar w dziedzinie efektów wizualnych).
A co werdykcie Amerykańskiej Akademii Filmowej i oscarowej gali myślą polscy krytycy i dziennikarze filmowi? Zebrałam opinie moich koleżanek i kolegów. Oto ich komentarze! Najpierw oddaję głos kobietom.
Jest coś złowrogiego w tym, że w gotującym się świecie największym zwycięzcą oscarowej gali został film o wynalazcy bomby atomowej, a nagroda dla najlepszej produkcji międzynarodowej powędrowała do obrazu o znieczuleniu na zło w imię własnej wygody i ambicji o awansie społecznym. Nie zapominając o najlepszym scenariuszu: dla filmu, który kwestionuje to, czy liczy się prawda - tak w oskarżeniu, jak i obronie - czy raczej uprzedzenia i efekt. Powraca odwieczne pytanie o to, czy kino może wpływać na rzeczywistość, zmieniać postawy, czy jedynie reagować na to, co już się dzieje, opisywać i boleć nad tym, że to "ludzie ludziom ten los zgotowali"?
Odpowiedzi jednoznacznej brak, ale może to dobrze, że Oscary do takiej refleksji prowokują, że gwiazdy odbierające statuetki, zwracają uwagę na to, że poza ekranem toczy się historia, często okrutna. Że to nie tylko blichtr, kreacje i uśmiechy. Z drugiej strony Akademia całkowicie pominęła "Czas krwawego księżyca". Byłyby więc zbrodnie mniej i bardziej "atrakcyjne"?
Niezależnie od tych dywagacji, pewne jest jedno: nikt wśród polskich filmowców nie ma takiej intuicji jak Ewa Puszczyńska. I nikt też chyba nie posiada takiej odwagi, żeby iść w ciemno za tak radykalnymi, nietypowymi, trudnymi często projektami. Wielkie brawa.
Nie lubię stwierdzenia: obyło się bez zaskoczeń, ale rokrocznie w zasadzie pasuje ono do Oscarów, a i tak co roku oglądamy ten spektakl. Dla mnie Oscary to coś więcej niż statuetki, szukam olśnień, szukam zachwytów, szukam czegoś co dokonuje się i wydarza niejako przy okazji wręczenia tych nagród - Oscary są jedynie katalizatorem. Dla mnie tegoroczne Oscary to trzy kobiety - emisariuszki trzech różnych światów i pokoleń, trzy różne oblicza kina. Bardzo piękna, szlachetna, różnorodna, a przy tym spójna twarz kinematografii. Bardzo bym chciała, aby właśnie takie postaci, z tak niezachwianym, konsekwentnym i wiernym sobie podejściem reprezentowały sztukę filmową w przyszłości.
Emma Stone odbierając statuetkę w kategorii Najlepsza aktorka w roli głównej - cytując Yorgosa Lantimosa i dziękując za wyróżnienie - powiedziała, że przyjmując tego typu laury, trzeba patrzeć szerzej: poza swój wkład, poza swoją rolę, poza swój udział. Nigdy nie chodzi o pracę tylko jednej osoby, nawet w przypadku indywidualnych nagród aktorskich, to cały sztab osób pozwala tej jednej rozwinąć skrzydła. Film to team work. Kino to zawsze wypadkowa pracy, zaangażowania, talentów wielkiej grupy ludzi, o różnych wrażliwościach i osobowościach. Trzeba patrzeć zawsze poza czubek własnego nosa.
Sandra Huller nominowana za dwa wybitne filmy: "Anatomię upadku" (nagroda za Najlepszy scenariusz oryginalny) i polską koprodukcję "Strefa interesów" (nagrody za Najlepszy dźwięk i Najlepszy Film Międzynarodowy). Niemiecka aktorka zagrała w dwóch arcyważnych produkcjach - i to są genialne kreacje - nie zdobyła statuetki, ale jest wygrana w inny sposób: myślę, że Hollywood zapamięta jej talent i upomni się, oferując ciekawe role, o tę europejską aktorkę. To nazwisko, które powinno zostać odkryte za oceanem.
Last but not least, Ewa Puszczyńska. Polska producentka z Oscarem za brytyjsko-polsko-amerykańską produkcję "Strefa interesów". Bardzo mnie cieszy, że międzynarodową (bo nie tylko polską) kinematografię reprezentuje kobieta, która po prostu robi swoje. Na stałe mieszka w Łodzi, ale robi kino na całym świecie. Jest szanowana (być może wciąż za mało w Polsce), opanowana, wierna sobie, zdystansowana wobec środowiskowych, krajowych (lokalnych) koterii. Niezmiennie mi imponuje. Oscar za ten film, to żadne zwieńczenie drogi zawodowej Ewy jak piszą niektórzy. Mam nadzieję, że ciąg dalszy triumfalnego pochodu Ewy po świecie kina będzie następował, ale nie chodzi tu tylko o nagrody i kolejne laury - Ewa nie musi już nic nikomu udowadniać - oby filmowczynie i filmowcy mieli coś ciekawego do zaproponowania tej genialnej producentce, a przy tym niebywale skromnej osobie, coś nad czym ona zechce się pochylić i co uzna, po dotychczasowych sukcesach, za warte, godne uwagi. No spore wyzwanie...
Kto zwyciężył można poczytać. Czy "Oppenheimer" Christophera Nolana zasłużył na statuetkę w kategorii Najlepszy film i Najlepsza reżysera? Tak. Podobnie jak "Biedne istoty" Yorgosa Lantimosa, czy "Strefa interesów" Jonathana Glazera. Każdy z wygranych - tak samo jak i przegranych, pominiętych - ma swoich zwolenników i przeciwników. Show must go on jak co roku. Ja zachęcam do patrzenia głębiej, ponad wypolerowaną, błyszczącą, nieskazitelną sylwetkę Oscara.
Oscary za muzykę do filmu "Oppenheimer" i piosenkę do filmu "Barbie" ("What Was I Made For?") były spodziewane i są zasłużone. Te wybory Akademii pokazują jednak po raz kolejny, że w kategoriach muzycznych najwięcej szans mają produkcje głośne i nie o dosłowną głośność tu chodzi, a nośność samego tytułu. Jednocześnie umyka nam muzyka bardziej wyrafinowana, odważniejsza, być może nawet taka, która już wprowadza do Hollywood nowe trendy, które na dobre zadomowią się tam za parę lat, bo w muzyce też panują mody, style, a muzyka filmowa stale ewoluuje. Takim przykładem jest fantastyczna ścieżka Jerskina Fendrixa do "Biednych istot". Żal mi go, ale Ludwig Göransson skomponował solidną, jakościową ścieżkę, w połączeniu ze sławą filmu właściwie nie było tu konkurencji. Ta wygrana cieszy również dlatego, że szwedzki kompozytor ma mamę Polkę i sporo czasu spędzał w Warszawie. Rodzice byli obecni na widowni podczas ceremonii oscarowej. Dzięki statuetce za piosenkę z filmu "Barbie" Billie Eilish została najmłodszą laureatką, która zdobyła Oscara dwa razy (poprzedniego dostała za bondowską piosenkę "No Time To Die"). Także jej obecność w kinie wskazuje na bardzo ciekawy nurt piosenki filmowej - piosenki, która w swojej formie i brzmieniu przypomina piosenkę aktorską, autorską, mały spektakl.
I jeszcze jeden akcent muzyczny - Oscara za najlepszy krótki dokument odebrali producent Ben Proudfoot i reżyser Kris Bowers. Tego ostatniego świetnie znamy, to kompozytor seriali "Bridgertonowie" i "Królowa Charlotta", już wcześniej nominowany jako reżyser za krótkometrażowy dokument. Jego film "Ostatni warsztat" opowiada historię pracowni, w której reperuje się i utrzymuje przy życiu instrumenty dla uczniów szkół publicznych w Los Angeles. Tym Los Angeles, które jest potęgą nagraniową, ale w warsztacie pochylają się nad czymś innym - nawet nad skrzypcami za 20 dolarów. Bo uszkodzony instrument to dziecko, które nie ma na czym grać. A dziecko, które nie ma na czym grać - głęboko w to wierzę - to dorosły mniej wrażliwy, którym w trudnych czasach kryzysów i wojen łatwiej manipulować. Film ten opowiada więc historię na wskroś aktualną, choć nie znajdziemy go dziś po oscarowej gali na jedynkach gazet.
"Kino tworzy wspomnienia, a wspomnienia tworzą historię" oraz "Kręćcie filmy na taśmie celuloidowej!". Te słowa wypowiedziane przez reżysera nagrodzonego Oscarem dokumentu "20 dni w Mariupolu" Mstyslava Chernova oraz Hoyte van Hoytemę, autora zdjęć do "Oppenheimera", najbardziej chyba zapamiętam z tegorocznej gali. Ceremonii pod względem wyników dość przewidywalnej, ale jednocześnie będącej świetną odpowiedzią na głosy krytyczne, przekonujące o kryzysie Oscarów. Było szybko, dynamiczne, ciekawie, a prawdziwym strzałem w dziesiątkę okazał się dla mnie pomysł z krótkimi laudacjami na żywo dla nominowanych w aktorskich kategoriach ze strony nagrodzonych w poprzednich latach koleżanek i kolegów po fachu.
Największa oscarowa niespodzianka dotyczyła właśnie kategorii aktorskiej i lauru dla Emmy Stone kosztem Lily Gladstone. I choć większość nagród zebrał "Oppenheimer", mnie najbardziej cieszą właśnie te (w sumie cztery) dla "Biednych istot" Yorgosa Lanthimosa. Świetnie, że za "Chłopca i czaplę" doceniony został Hayao Miyazaki, choć w tej jakże mocnej kategorii, moje serce podzielone było na pół, pomiędzy film japońskiego mistrza a "Psa i robota" Pablo Bergera. Zasłużone laury zdobyła "Strefa interesów" i choć Ewy Puszczańskiej zabrakło na oscarowej scenie, pięknie było zobaczyć jej zdjęcie ze statuetkami. Zabrakło tam też jednego z ważnych bohaterów "Anatomii upadku" Justine Triet - psa Messiego, ale i tak skradł on sporą część show. W znacznie większym stopniu niż nagi John Cena i ubrany Ryan Gosling!
Kalendarz krytyka filmowego w Polsce jest dosyć przewidywalny, na pewno ogólnopolskie media przypominają sobie o krytykach w okolicach Oscarów właśnie. I w tym roku było podobnie. Na tydzień, na kilka dni przed ogłoszeniem nagród, słyszałem od różnych redakcji: "Powie pan kilka zdań, ale i tak wiadomo przecież, że wygra 'Oppenheimer'". Tak, to było jasne, a im bliżej ceremonii, tym wątpliwości było mniej. "Oppenheimer" wygrywał bowiem wcześniej wszystko, co było do wygrania, a Oscar miał być ukoronowaniem tej drogi. Czy mnie to zmartwiło? Zupełnie nie. Wygrał po prostu dobry film, bardzo dobry nawet. Raczej nie zmieni biegu kina światowego, ale będzie bez wątpienia ozdobą kina ostatnich lat.
Nolan jest Harrym Potterem światowego kina. Czarodziejem. Zachowując własny styl, nie zaniżając poziomu, kręci filmy, które podobają się widzom, zachwycają krytyków, mają doskonałe wyniki finansowe. Do tego "Oppenheimer" idealnie wpisuje się w nasze niespokojne czasy, wspominał o tym w swoim wystąpieniu Cillian Murphy. Historia człowieka, który wymyślił bombą atomową, rymuje się z czasami, w których widmo użycia innej bomby jest bardziej realne niż kiedykolwiek wcześniej. Radości na czas niepokoju. Tak było na tej gali.
Wytworne suknie, perlisty śmiech, a obok Kodak Theatre antywojenna manifestacja. Nawalny otwierający planszę z listą "In Memoriam", a wreszcie najbardziej chyba przejmujące wystąpienie Mścisława Czernowa, autora "20 dni w Mariupolu". Ukraiński dokumentalista mówił, że jest może jedynym w historii laureatem Oscara, który wolałby tej nagrody nie otrzymać. Wolałby, żeby nie było napaści Putina na jego ojczyznę. Żeby ten film nie powstał. Bardzo uradowały mnie nagrody dla brytyjsko-amerykańsko-polskiej "Strefy interesów". Już na etapie scenariusza (a miałem zaszczyt być ekspertem Śląskiego Funduszu Filmowego współfinansującego filmu), czuło się, że będzie to coś specjalnego. Jonathan Glazer pokazuje, że zło jest immanentną częścią osobowości. Istnieje w każdym. Od wielu wpływów, ludzkich i losowych, zależy, czy zdoła wybrzmieć. I jeszcze forma, nadzwyczajny pomysł: przemoc, wojna jest w sferze audio, nie w obrazie. Nagroda za dźwięk nie mogła trafić w lepsze ręce. Myślę, że podobne przemyślenia dotyczą w tym roku większości laureatów.
Tak, jak przewidywałem tegoroczne Oscary były... zupełnie przewidywalne. To już chyba coroczna tradycja. Triumf bardzo hollywoodzkiego "Oppenheimera" kompletnie nie zaskakuje w niespokojnych czasach możliwej 3 wojny światowej. Zwycięstwo filmu przestrzegającego przed skutkami posiadania broni atomowej było pewne, choć liczyłem, że akurat statuetkę dla najlepszego aktora zgarnie jednak Paula Giamatti, który w "Zimowym przesileniu" stworzył rolę totalną.
Bardzo cieszy mnie zwycięstwo arcydzieła, jakim jest "Strefa interesów" Jonathana Glazera w kategorii film międzynarodowy i dźwięk. Brytyjsko-polska koprodukcja jest najbardziej przenikliwym ukazaniem, czym jest "banalność zła". Poruszającym momentem było dedykowanie przez Glazera nagrody dla Aleksandrze Bystroń-Kołodziejczyk, łączniczce ZWZ AK, która pomagała więźniom Auschwitz i pojawia się w kilku dokumentalnych sekwencjach filmu. Mam nadzieję, że Republikanie w amerykańskim Kongresie i coraz bardziej infantylny Franciszek w Watykanie obejrzą nagrodzony Oscarem dokument "20 dni w Mariopolu".
Martin Scorsese po raz trzeci w karierze, mimo 10 nominacji dla jego filmu (wcześniej "Gangi Nowego Jorku" i "Irlandczyk"), wychodzi z gali z pustymi rękoma. Dlatego zaskoczeniem gali jest zwycięstwo w kategorii najlepsza aktorka dla Emmy Stone za "Biedne istoty" Yorgosa Lanthimosa. Sama Stone wydawała się być zszokowana, że to jednak ona, a nie pierwsza Rdzenna Amerykanka Lili Gladstone za "Czas krwawego księżyca", dostała statuetkę. Szczególnie, że młoda Stone ma już Oscara na koncie za "La La Land". Ja w tej kategorii trzymałem kciuki za wybitną Sandrę Huller w "Anatomii upadku". Dobrze, że ten genialny obraz dostał Oscara za perfekcyjnie utkany scenariusz Justine Triet i Artura Harariego. Drugim kamyczkiem do politycznie poprawnego świata był Oscar za scenariusz adaptowany dla Corda Jeffersona za "American Fiction", czyli tekst wyśmiewający autodestrukcyjność akcji afirmacyjnej.
Co prawda nikt nikomu w twarz na scenie nie dał, ale Al Pacino psujący dramaturgię w kategorii najlepszy film (nie wyczytał pozostałych nominowanych) i Jimmy Kimmel odnoszący się błyskotliwie do obraźliwego wpisu Donalda Trumpa na temat prowadzenia przez niego gali Oscarów, przypomniały, że gale nie były kiedyś nudnie i doskonale wyreżyserowanym show.
Amerykańska Akademia Filmowa w tym roku wykazała się przede wszystkim dobrym słuchem. Mam tu na myśli zarówno nagrodę za dźwięk dla "Strefy interesów" Jonathana Glazera (wyróżnionej także w kategorii Najlepszy Film Międzynarodowy), w której warstwa audialna odgrywa kluczową rolę, jak i fakt, że w Hollywood usłyszano krzyki ukraińskich cywilów mordowanych przez Rosjan na oczach twórców "20 dni z Mariupola" w reżyserii Mścisława Czernowa, który nagrodzono w kategorii Najlepszy Dokument. To pierwszy, historyczny Oscar dla Ukrainy. Miejmy nadzieję, że wyróżnienie to będzie miało wymiar nie tylko symboliczny, ale podziała również jak katalizator i pomoże w rozwiązaniu, trwającego od tygodni impasu w amerykańskim Kongresie związanego z uruchomieniem kolejnych funduszy na pomoc dla kraju od 2 lat broniącego się przed rosyjską agresją. Tegoroczna gala przebiegała również w cieniu innej międzynarodowej tragedii, palestyńsko-izraelskiego konfliktu w Strefie Gazy. I choć podczas transmisji z Dolby Theatre nie było słychać odgłosów odbywającej się tuż obok - na Sunset Boulevard - propalestyńskiej demonstracji, to wiele gwiazd w symboliczny sposób wyrażało solidarność z ofiarami trwających w Palestynie walk.
Wzrok Akademików poraził natomiast (całkowicie słusznie) wybuch bomby atomowej, odtworzony na ekranie przez Christophera Nolana w "Oppenheimerze". Każda z siedmiu statuetek jest w tym przypadku jak najbardziej zasłużona, a pacyfistyczne przesłanie filmu zdecydowanie wpisuje się w dzisiejszą, niespokojną rzeczywistość.
Mnie osobiście najbardziej ucieszyły nagrody za scenariusz. Zarówno w przypadku "Amerykańskiej fikcji" Corda Jeffersona wg powieści Percivala Everetta, jak i oryginalnej "Anatomii upadku" napisanej przez reżyserkę Justine Triet oraz Arthura Harari, doceniono historie niezwykle złożone i o wielopłaszczyznowej wymowie, a przy tym niezwykle angażujące i potrafiące wywołać w odbiorcach całe spektrum emocji.
Smuci chyba tylko brak nagrody dla Lily Gladstone za kreację w "Czasie krwawego księżyca" Martina Scorsese. Amerykańscy Akademicy przegapili szansę, by uhonorować statuetką Oscara pierwszą rdzenną Amerykankę w historii. Z drugiej strony trudno się dziwić, że dali się uwieść fenomenalnej Emmie Stone. Swoją drogą zastanawia mnie, jak głosował Mark Ruffalo?
Oscary w tym roku bez zaskoczeń. Wygrał "Oppenheimer" (7 Oscarów). Zasłużona nagroda za reżyserię dla wizjonera kina Christophera Nolana. Bardzo cieszy mnie Oscar dla Emmy Stone za świetną rolę w "Biednych istotach" oraz dla brytyjsko-polskiej wybitnej "Strefy interesów". Film zdobyła dwa Oscary za najlepszy film międzynarodowy i za dźwięk. To duży sukces filmu i polskich twórców. Szkoda, że Paul Giamatti nie otrzymał Oscara za "Przesilenie zimowe".
Najwięksi przegrani to na pewno "Czas krwawego księżyca" i "Maestro", które nie zdobyły żadnych nagród (co mnie cieszy, bo to słaby film). Wśród pełnometrażowych filmów dokumentalnych wygrał wstrząsający "20 dni w Mariupolu" i to pierwszy w historii Oscar dla Ukrainy. Ważna była przemowa reżysera Mstyslava Chernova, który mówił, że wolałby tego filmu nigdy nie nakręcić. Gala przebiegła sprawnie, co zaskakujące, bez większych manifestacji politycznych. Pomimo braku nominacji do Oscara na gali pojawił się pies Messi, gwiazda filmu "Anatomia upadku".
Triumf KINA, to dla mnie najważniejszy symbol tegorocznych Oscarów. Kina, jako doświadczenia o wielkiej sile filmowego oddziaływania. "Oppenheimer", "Biedne istoty", "Anatomia upadku" czy "Strefa interesów" to prawdziwe KINO, to ciągle fascynujące spotkanie opowieści na wielkim i jeszcze większym ekranie. Twórcy tych i wielu innych nagrodzonych filmów, myślą kinem, a triumf Christophera Nolana i jego ekipy najlepiej to odzwierciedlił. Dała temu wyraz na gali producentka "Oppenheimera", która dziękowała między innymi kinom właśnie. Mnie to poruszyło, bo pracuję w kinie i bardzo często ostatnimi czasy dostrzegam tłumy widzów, na takich filmach jak na przykład "Strefa interesów". To też jest kinowe dzieło, które na dużym ekranie i z odpowiednio ustawionym dźwiękiem działa ze zdwojoną siłą. Nagroda za dźwięk dla ekipy tego filmu, to najważniejszy dla mnie tegoroczny Oscar.
Cieszy oczywiście udział polskich twórców w produkcji "Strefy interesów", który zdobył tytuł najlepszego międzynarodowego filmu. Szkoda tylko, że w stawce tej zabrakło "Zielonej granicy", która doskonale wpisałaby się w polityczne nastroje na gali Oscarów, bo temat migracji i granic, ciągle jest marginalizowany. Tym większe znaczenie ma triumf wstrząsających dokumentalnych "20 dni w Mariupolu", który jak ogłosił reżyser, przyniósł Ukrainie pierwszego Oscara. Ważny głos Akademii, w momencie słabnącego poparcia dla naszych sąsiadów walczących z Rosją. Tej polityki było zresztą więcej i mi to w ogóle nie przeszkadzało, bo jeśli nie w takim miejscu, to gdzie dotrzeć do świadomości osób, które bagatelizują lub nie dostrzegają tragedii dziejących się w Ukrainie czy Strefie Gazy.
Tegoroczne Oscary były bardzo międzynarodowe i pokazały, że chcą być globalną nagrodą. To dobra wiadomość dla nas. Dwie nagrody dla Japonii, która pokonała dominujące Hollywood, w kategoriach bardzo znaczących. "Godzilla Minus One" lepsza od trzecich "Strażników galaktyki" w dziedzinie efektów wizualnych, a metafizyczna i pełna symboliki animacja "Chłopiec i czapla", pokonała "Spider-Mana: Poprzez uniwersum". Oba Oscary bardzo zasłużone, podobnie jak ten dla "Anatomii upadku" za oryginalny scenariusz, bo francuscy twórcy pokierowali historią w sposób bardzo ciekawy i niejednoznaczny. Najlepszym reżyserem Brytyjczyk, najlepszym aktorem Irlandczyk. Bardzo mnie cieszy takie międzynarodowe podejście Akademii, bo otwiera ono drogę do Oscarów twórcom całego świata.
Po tegorocznej gali Oscarowej i całym filmowym 2023 roku wiem na pewno, że kino i filmy mają się dobrze, że ciągle w dziedzinach tych pracują artyści, a my widzowie dostajemy wartościowe opowieści prezentowane na dużym ekranie. Odbudowa kinowego świata po pandemii trwa, ale idzie w dobrym kierunku, a dla mnie szklanka do połowy jest pełna.