Wiadomo było, że po śmierci Chadwicka Bosemana, który wcielał się w postać marvelowskiej Czarnej Pantery, drugiej części filmu poświęconego tej postaci towarzyszył będzie ponadprzeciętny ładunek emocjonalny. Obok wyzwań związanych z dalszym rozwojem fabularnej intrygi, ważne było też uczczenie pamięci zmarłego w 2020 roku na raka aktora.
Jeden ze zdolniejszych amerykańskich reżyserów młodego pokolenia Ryan Coogler wyszedł z tego niełatwego zadania obronną ręką. "Czarna Pantera: Wakanda w moim sercu" sprawdza się zarówno jako efektowne widowisko, jak i piękny pośmiertny hołd dla Bosemana.
Oglądając film Cooglera i mając w pamięci wydarzenia sprzed dwóch lat trudno, choć na chwilę, nie pomyśleć o Paulu Walkerze. Gwieździe "Szybkich i wściekłych", którego po tragicznej śmierci w wypadku samochodowym w bardzo wzruszający sposób pożegnano w siódmej części popularnej serii.
W drugiej odsłonie "Czarnej Pantery", rozpoczynającej się od sceny odejścia i pochówku, granego wcześniej przez Bosemana, T’Challi, z żałoby, straty, ale również potrzeby pamięci Coogler, wraz ze współscenarzystą Joe Robertem Colem uczynili jeden z głównych tematów filmu. Mieniącego się rzecz jasna od wymyślnych efektów specjalnych, jak przystało na kino spod znaku Marvela, ale też zaskakująco refleksyjnego. W tej pędzącej w zawrotnym tempie akcji znalazło się również miejsce na chwile zadumy.
Bezkrólewie, będące wdzięcznym filmowym tematem, nie mogło jednak trwać wiecznie, a schedę po T’Challi przejmują kobiety - jego matka Ramonda oraz siostra Shuri. Świetne w tych rolach są: Angela Bassett oraz Letitia Wright, którą w zupełnie innej odsłonie oglądać możemy w anglojęzycznym debiucie Agnieszki Smoczyńskiej "Silent Twins".
Nowa "Czarna Pantera" przepełniona jest zresztą kobiecą siłą i energią. Intelektualną, utożsamianą przez Shuri czy genialną młodocianą wynalazczynię Riri Williams (Dominique Thorne), a kiedy trzeba brutalnie fizyczną, w czym bryluje zwłaszcza Okoye (Danai Gurira). W dużej mierze to właśnie na kobietach spoczywa odpowiedzialność za utrzymanie bezpieczeństwa Wakandy, na której bogactwa naturalne ostrzą sobie zęby wszystkie światowe mocarstwa. Problem kolonizacji, wyścigu zbrojeń, eksploatacji za wszelką cenę, pociągnięty został tu jeszcze mocniej niż w pierwszej części, a symboliczna wręcz jest rozliczeniowa scena w siedzibie ONZ. Okazuje się bowiem, że ultranowoczesna Wakanda nie jest jedynym miejscem, gdzie występuje bezcenne wibranium. Ludzka chciwość i ciekawość prowadzą wgłąb oceanu, a tam czeka nie lada niespodzianka...
W pierwszej części, w dużo większym stopniu, mogliśmy eksplorować wyjątkowe miejsce jakim jest Wakanda. Poznawać panujące tam obyczaje, rytuały, tradycje. Ryan Coogler, rzecz jasna, całkowicie z tego nie zrezygnował, w czym wydatnie pomaga mu świetna praca operatorska Autumn Durald Arkapaw, ilustrowana muzyką Ludwiga Göranssona.
Akcenty drugiej odsłony "Czarnej Pantery" rozłożone są jednak nieco inaczej. Reżyser skupia się na konsekwencjach podjętej wcześniej decyzji, jaką było otwarcie się Wakandy na świat. Trudno oprzeć się wrażeniu, że podaje ją w wątpliwość, bo de facto z tego wzięła się większość fabularnych konfliktów. Odnoszę wrażenie, że jest ich chyba w tym filmie trochę za dużo. Mnogość mniej lub bardziej rozwiniętych pobocznych wątków odwraca momentami uwagę od głównej linii fabularnej. Choć przyznać trzeba, że niektóre z nich twórcy puentują w wyjątkowo zabawny sposób. "Kolonizator w kajdankach", w osobie Martina Freemana to prawdziwa wisienka na torcie. Mógłby on być co prawda pozbawiony jednego czy dwóch pięter, ale wciąż pozostaje smaczny.
7/10
"Czarna Pantera: Wakanda w moim sercu", reż. Ryan Coogler, USA 2022, dystrybutor: Disney, premiera kinowa: 11 listopada 202 roku.