Oliver (Paweł Szajda), młody amerykański pianista polskiego pochodzenia, nie wytrzymując presji matki i wyrachowanego agenta, po rozstaniu z żoną przyjeżdża do Polski, gdzie zrywa europejskie tournee. Traci wszystko: miłość, uznanie i świetnie zapowiadającą się karierę, ma przy tym do spłacenia olbrzymi dług. W hotelowym barze spotyka Franka (Janusz Gajos), byłego profesora matematyki, namiętnego gracza i znawcę wyścigów konnych. Dzięki niemu pianista poznaje Kornelię (Marta Żmuda Trzebiatowska), piękną, nieco tajemniczą kobietę, która staje mu się coraz bliższa.
Między młodym i starym bohaterem rodzi się bezinteresowna, chwilami szorstka, męska przyjaźń. Frank wprowadza Olivera w świat swojej pasji, pokazuje, że można żyć "po swojemu". Dzięki Frankowi chłopak odzyskuje wiarę w siebie.
W czasie pobytu na wyścigach w Baden-Baden młody Amerykanin spotyka światowej sławy jurora konkursów pianistycznych, prof. Karloffa (Wojciech Pszoniak). Juror informuje Olivera, że zabrał mu zwycięstwo w Konkursie Chopinowskim w Warszawie. Zszokowanemu chłopakowi proponuje układ, który wyniesie go na pianistyczne szczyty. Czy młody pianista ulegnie pokusie?
ROZMOWA Z WIESŁAWEM SANIEWSKIM
Jak zrodził się pomysł na scenariusz „Wygranego”? Czy tekst zawiera wątki
autobiograficzne?
W.S.: W 1989 roku zostałem zaproszony z filmami „Nadzór” i „Dotknięci” do
Chicago, na pierwszy Festiwal Filmu Polskiego w Ameryce. Z pomysłodawcą i
gospodarzem imprezy Krzysztofem Kamyszewem rozmawiałem o moich pomysłach
na następny film. Opowiadałem mu też o mojej „końskiej” pasji. Dzieliliśmy się
refleksjami na temat naszych doświadczeń z udziałem w jury różnych konkursów, w
których ścigali się artyści. Zgodziliśmy się, że warto kiedyś zrobić o tym film.
Wkrótce Krzysztof, przyszły koproducent „Wygranego”, zorganizował mi w Stanach
stypendium, bym mógł napisać scenariusz. W 1991 roku powstała jego pierwsza
wersja.
Scenariusz powstał więc 20 lat temu. Czy od tamtej pory uległ ewolucji, czy też
pozostał bez większych zmian?
W.S.: Nad tekstem pracuję do ostatniej chwili, nawet tuż przed samym ujęciem.
Powstało kilka wersji scenariusza, lecz jego idea, konstrukcja, główni bohaterowie
– to wszystko pozostało bez zmian. Czy, podobnie jak w „Dotkniętych” i „Bezmiarze sprawiedliwości”, opowiadana
przez pana historia czerpała z rzeczywistości? Jeśli tak, na ile znalazło to
odbicie w filmie?
W.S.: Znakomity polski tenisista Władysław Skonecki, który słynął z precyzji w grze
i zaskakujących rozwiązań taktycznych, po zakończeniu kariery wyjechał do
Austrii. Ponieważ był miłośnikiem wyścigów konnych, nieraz próbował gry na torach
Austrii i Niemiec. Często z pozytywnym skutkiem. To on powiedział, że na polskich
koniach, które biorą udział w wyścigach na Zachodzie, można wygrać duże
pieniądze. Dlaczego? Bo polskich koni nikt nie obstawia, stąd wysokie wypłaty. Z
tego, co wiem, jeździł na tory, gdzie miały startować nasze konie. Pewnego razu
przeczytał, że w Wielkiej Nagrodzie Europy w Kolonii startuje polski koń Czubaryk.
Pan Władysław pojechał tam, żeby go zagrać w różnych kombinacjach. Ogier
przybiegł drugi, przegrywając jedynie o szyję z najlepszym koniem w historii
niemieckiej hodowli, Nebosem. Pan Władysław zaryzykował i wygrał spore
pieniądze. Ale to, co zdarzyło się rok później, w 1980 roku, przeszło do historii
wyścigów. Kompletnie nieliczony polski ogier, sześcioletni Pawiment, wygrał Wielką
Nagrodę Europy, bijąc najlepszego konia z Francji oraz znakomitego Nebosa!
Skonecki przewidział to na kilka tygodni przed wyścigiem. Nikt w to nie wierzył i
nikt nie chciał z nim zagrać Pawimenta. Pan Władysław nie miał wyjścia, musiał
zagrać sam. Za trzy konie po kolei wypłata wynosiła bodaj 100 tysięcy marek za 10
marek. Podobno pan Władysław wygrał w tym wyścigu majątek. To on jest
pierwowzorem postaci Franka. Historia młodszego z bohaterów, Olivera
Linovsky’ego, powstała z inspiracji historią Ivo Pogorelicia, a także jednego z
polskich pianistów. Nie będę mówił którego.
Jak przebiegał proces finansowania filmu?
W.S.: Nie mieliśmy problemów z finansowaniem do momentu, gdy telewizja
publiczna, która zadeklarowała, że będzie współproducentem „Wygranego”, stała
się telewizją polityczną. Wtedy przestała interesować się produkowaniem polskich
filmów i wycofała z wcześniejszych ustaleń i zobowiązań. Musieliśmy znaleźć
nowych koproducentów. Na szczęście, oprócz pieniędzy z PISF, zdobyliśmy fundusze
z konkursu dolnośląskiego, który wygraliśmy. Udało się też pozyskać dla naszego
projektu inwestorów prywatnych.
Ma pan wykształcenie matematyczne. Zapewne pomogło to w tworzeniu postaci
Franka?
W.S.: Trochę tak. Frank jest logiczny, ma analityczny umysł, ale wie też, że
„wyobraźnia jest ważniejsza niż wiedza”. Bardziej jednak w budowaniu tej postaci
przydało mi się doświadczenie wyniesione z gry na wyścigach.
Pana filmy są z reguły doskonale udokumentowane. Jak długo w tym przypadku
trwał ten proces? Czy i z kim oraz w jakich kwestiach pan się konsultował?
W.S.: Zawsze dużą wagę przykładam do dokumentacji tematu. Na każdym etapie.
Wtedy, gdy powstaje scenariusz, ale i później – w okresie przygotowawczym, przed
zdjęciami, a także w trakcie zdjęć. Przy „Wygranym” było to szczególnie ważne i
trudne – dotyczyło bowiem dwóch mało przez kino eksploatowanych środowisk:
pianistycznego i miłośników wyścigów konnych. Jeśli chodzi o środowisko muzyczne
– na pierwszym etapie miałem dwóch konsultantów, doskonale znających kulisy
międzynarodowych konkursów pianistycznych, przede wszystkim Konkursu
Chopinowskiego. Na etapie realizacji doszedł jeszcze jeden konsultant, znakomity
pianista Janusz Olejniczak. Nawiasem mówiąc, werdykt ostatniego Konkursu
Chopinowskiego idealnie wpisuje się w historię, ukazaną w naszym filmie.
Jak wiele zawarł pan w tym filmie własnej wiedzy o grze na wyścigach?
W.S.: Dużo. To jedna z nielicznych gier, w których mamy szanse na wygraną. Trzeba
tylko spełnić dwa warunki: należy myśleć i poszerzać swoją wiedzę o temacie, a
więc także o hodowli koni, o ich treningu itd. To bardzo przypomina grę na giełdzie
i nie ma nic wspólnego z grami losowymi, w których o wszystkim decyduje
przypadek. Jest zresztą świetnym ćwiczeniem dla umysłu. Ale nie tylko. Prawdę
mówiąc, konie to, obok filmu, moja prawdziwa pasja.
Jak wyglądała praca z aktorami? Janusz Gajos i Wojciech Pszoniak to wielkie
indywidualności, z kolei Paweł Szajda i Peter Lucas pracują głównie w USA, a
Marta Żmuda Trzebiatowska ma sporą praktykę telewizyjną. Czy odmienne
nawyki i styl pracy stanowiły przeszkodę? Czy odbywały się próby jeszcze przed
rozpoczęciem zdjęć?
W.S.: Praca z aktorem polega na uzyskaniu od niego prawdy psychologicznej i
przeniesieniu jej na ekran. Nie ma większego znaczenia, czy aktor ma praktykę
telewizyjną czy filmową. Chociaż, to drugie doświadczenie bardziej procentuje.
Największe i najtrudniejsze zadanie stało przed odtwórcami głównych ról,
Januszem Gajosem i Pawłem Szajdą. Z nimi też, jeszcze przed rozpoczęciem zdjęć,
najdłużej pracowałem. Jednak praca ta była prawdziwą przyjemnością. Obaj byli
świetnie przygotowani, merytoryczni, pełni zapału i pomysłów. Dodatkową
trudnością dla obu aktorów było poznanie nowych środowisk i wejście w role
znawcy wyścigów i pianisty. Jeden musiał nauczyć się grać na wyścigach, drugi – na
fortepianie. Obaj wykazali się dużym profesjonalizmem. Podobnie pozostali
aktorzy.
Czy wypracowaliście wspólnie z operatorem klucz wizualny, by w jakiś
szczególny sposób pokazać sceny wyścigów?
W.S.: Miałem dwóch równorzędnych autorów zdjęć, z których jeden – Piotr Kukla –
miał bardzo duże międzynarodowe doświadczenie, a drugi – Piotr Sobociński Jr – był
obiecującym debiutantem. Świetnie się uzupełniali i myślę, że dobrze się w trójkę
rozumieliśmy. Już na etapie rozmów o scenariuszu omówiliśmy styl zdjęć,
wizualizację przeżyć bohaterów. To temat na osobne opowiadanie. Duże znaczenie
miał wybór obiektów i scenografia. Miejsca, w których toczy się akcja, a jest ich w
„Wygranym” wyjątkowo dużo, były przez scenografkę Grażynę Molską starannie
wybrane. Ten wybór był podporządkowany idei filmu – musiały mieć charakter,
mówić coś o bohaterach, podkreślać ich stan ducha. Zdarzało się, że
przemalowywaliśmy „pod kamerę” całe ściany, zmienialiśmy kolorystykę
poszczególnych elementów wnętrz. Samych wyścigów nie chcieliśmy jednak
pokazywać w jakiś szczególnie atrakcyjny sposób. Najważniejszy wyścig w filmie
miał być dramatyczny i przebiegać na naszych warunkach, opisanych w
scenariuszu. Nie było to łatwe, ale udało się. To była zasługa operatorów, dżokeja i
montażysty. Nie mówiąc o koniu.
W filmie rozbrzmiewa muzyka Fryderyka Chopina, ale także zdobywającego
coraz większe uznanie na świecie twórcy nurtu narcotango, Carlosa
Libedinsky'ego. Skąd pojawił się pomysł by wykorzystać właśnie jego utwory i
jaką rolę, stworzona przez niego muzyka, miała spełnić w „Wygranym”?
W.S.: Początkowo symbolem uwolnienia się Olivera spod kurateli menadżera i
swojej matki, szukania własnej drogi życiowej, miał być Chopin jazzowy i w ogóle
jazz. Jednak wydało mi się to w sumie za oczywiste i w pewnym sensie za łatwe,
zwłaszcza że dzisiaj wielu muzyków poszło tą droga. Chopina na jazzowo można
usłyszeć wszędzie. Ale Chopin jako autor tanga? Tego nie było. Poza tym chciałem,
żeby to był motyw związany z dziadkiem głównego bohatera. Do niego
zdecydowanie bardziej pasowało tango. Problem polegał na tym, jak znaleźć
współczesnego kompozytora tanga, który to zrozumie i wykona. I wtedy usłyszałem
muzykę skomponowaną przez Argentyńczyka, Carlosa Libedinsky'ego. Gdy
dowiedziałem się, że jego dziadek był Polakiem, nie miałem wątpliwości, że to
właściwy człowiek dla mojej idei. Carlos jest człowiekiem bardzo zajętym, lecz
kiedy usłyszał Koncert E-mol Chopina w wykonaniu Marty Argherich, powiedział:
„Przecież to jest tango”. Tak zaczęła się nasza współpraca. Jeden z głównych
wątków jego muzyki to właśnie tango na motywach wspomnianego koncertu.
Na ścieżce dźwiękowej można usłyszeć także trzy piosenki Elvisa Presleya. To
chyba pierwszy taki przypadek w polskim filmie. Czy pojawiają się one w
ważnych dramaturgicznie momentach akcji?
W.S.: Muzyka w naszym filmie odgrywa bardzo dużą rolę, jest jednym z jego
bohaterów. O ile tango było przyporządkowane relacji Oliver-dziadek, o tyle
piosenki Presleya są związane z postacią Franka, Polaka urodzonego w USA. Franek
pod koniec wojny jako niespełna 18-letni chłopak znalazł się z amerykańską armią
w Berlinie. Tam też po wojnie służył w wojsku Presley. Starszy z bohaterów z
humorem nawiązuje do tamtych faktów, mówiąc, że to „kolega z wojska”. Trzy
piosenki w wykonaniu Presleya, użyte w naszym filmie, komentują sytuacje
związane z Frankiem, dopowiadają znaczenia, których nie ma w dialogach. Są to
niekiedy komentarze ironiczne, lecz zawsze ciepłe, pozytywne. Tak jak nasi
bohaterowie.