Reklama

Godzina zero

"Wygrany", reż Wiesław Saniewski, Polska 2011, dystrybutor Forum Film, premiera kinowa 18 marca 2011 roku.

Zgodnie z teorią kryminologów godzina zero to chwila, w której spotykają się zarówno działania zaplanowane przez mordercę jak i splot przypadkowych wydarzeń. Wtedy następuje śmierć. Odliczanie do zera zaczynamy jednak o wiele wcześniej. W "Wygranym" Wiesława Saniewskiego nie ma zbrodni sensu stricte. Na scenie wrocławskiej filharmonii umiera tylko czyjeś marzenie - co ciekawe, nie należy ono do głównego bohatera filmu.

Oliver Linovsky (w tej roli nominowany do Złotej Kaczki za rolę Bogusia K. w "Tataraku" Paweł Szajda) jest pianistą, który po przegranym przed laty konkursie chopinowskim wyjechał do Chicago. Zyskał tam uznanie i szacunek środowiska muzycznego, zostaje więc zaproszony na uroczysty koncert do Wrocławia, który ma rozpocząć jego tournée po Europie.

Reklama

Już w jednej z pierwszych scen na lotnisku dowiadujemy się, że Oliver nie lubi mówić po polsku i ma traumę po przegranym dawniej konkursie, który przedwcześnie zakończył jego karierę w kraju. Z myślą o żonie, która porzuciła go kilka dni przed odlotem, Oliver siada wieczorem do fortepianu. Wszystkie miejsca na sali koncertowej są wykupione. Trzy tysiące widzów czeka w napięciu na pierwszy dźwięk. Wtedy pianista wstaje, pośpiesznie przeprasza i opuszcza scenę. Wybucha skandal. Iluzja wielkiego powrotu na polską scenę runęła.

Jest to w pewnym sensie punkt kulminacyjny, ale nie tyle filmu Saniewskiego, co życia Olivera. Mężczyzna nagle znajduje sam siebie na zakręcie, ale za rogiem (w barze) nie czeka na niego kara, tylko Frank Górecki (Janusz Gajos) - matematyk, hazardzista spędzający trzy czwarte swojego życia na wyścigach konnych. Między mężczyznami rodzi się ojcowsko-synowska relacja, między widzem a ekranem wyrasta zaś metafora - niestety jest jak filtr, przez który przypatrujemy się dalszym losom Olivera. Konkursy pianistyczne zostają bowiem przyrównane do wyścigów, a muzycy do eksploatowanych ponad miarę koni.

Saniewski lubi jednak wielkie alegorie, które nie pozostawiają miejsca na subtelności, przekonał nas o tym już w "Bezmiarze sprawiedliwości". Lubi też odsłaniać karty z przeszłości. W "Wygranym" robi to w pierwszej scenie, w której pojawia się matka Olivera - niespełniona pianistka, która po wypadku przelała swoje ambicje na syna. To jej marzenie zabija mężczyzna, nie swoje. Dla niego kariera nie jest priorytetem, podobnie jak Chicago rajem. To w scenie, w której Oliver testuje motor na parkingu z dziadkiem, przez chwilę udaje się zauważyć baner reklamowy wiszący na murze nieopodal i napis - Ziemia Obiecana.

Dzięki dobitnej pierwszoplanowej metaforze, reżyser nie uwypukla jednak zanadto wątku romansowego między Oliverem a poznaną dzięki Frankowi Kornelią (Marta Żmuda Trzebiatowska). To znakomite posunięcie, które nie zamienia historii pianisty w tani romans, w której książę z Ameryki porzuca swój świat dla Kopciuszka z Polski. Akcenty są postawione w innych miejscach. Istotą filmu staje się poszukiwanie życia wolnego od układów. Na tej płaszczyźnie losy Franka, który zmagał się z komunizmem, urastają do rangi znacznie ciekawszej analogii do historii Olivera, który walczy o wolność w dobie kontraktów dyktowanych przez warunki kapitalistycznego rynku. Będzie mu łatwiej się od nich uwolnić? Może.

Mnie przychodzi tylko do głowy wymiana zdań z filmu Edwarda Burnsa "Looking for Kitty". W ostatniej scenie Jack pyta Kathryn "Dlaczego odeszłaś?", słyszy w odpowiedzi tylko "Bo przyszedł czas, żeby iść". To przecież takie proste.

7/10


Jeśli chcesz obejrzeć film "Wygrany", sprawdź repertuar kin w swoim mieście!

INTERIA.PL
Dowiedz się więcej na temat: +18 | 18+
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy