Marcin Koszałka: Wiem, że nie da się zrobić filmu, który zadowoli wszystkich

Marcin Koszałka - reżyser filmu "Biała odwaga" /Wojciech Olszanka /Getty Images

- Liczę, że po filmie rozpocznie się jakaś dyskusja. To jest pole do popisu dla dziennikarzy, polityków, a przede wszystkim dla historyków. Zrobienie po raz pierwszy na ten temat lekcji historii w liceum byłoby przełomem - mówi Marcin Koszałka o swojej najnowszej produkcji. Czy boi się, jaki będzie odbiór filmu? - Jestem ciągle oceniany, co jest strasznie stresujące. Wiem, że nie da się zrobić filmu, który zadowoli wszystkich. Zobaczymy, co na to widzowie - dodaje. "Biała odwaga" zadebiutowała na ekranach polskich kin 8 marca.

Takiego filmu w polskim kinie jeszcze nie było. "Biała odwaga" porusza temat kolaboracji części podhalańskich górali z Niemcami podczas II wojny światowej. Burzliwa historia tego regionu pokazana została poprzez losy dwóch braci, którzy stają po przeciwnych stronach barykady. To dramat ludzkich wyborów przedstawiony jak szekspirowska tragedia.

Reżyserem, współscenarzystą i autorem zdjęć "Białej odwagi" jest wielokrotnie nagradzany twórca - operator, dokumentalista, scenarzysta Marcin Koszałka, autor takich filmów, jak "Czerwony pająk", "Będziesz legendą człowieku", "Takiego pięknego syna urodziłam", "Deklaracja nieśmiertelności", "Istnienie" czy "Ucieknijmy od niej".

Reklama

Z Marcinem Koszałką - nie tylko o filmie "Biała odwaga", ale również o niepewności twórczej, lękach, depresji, nowym kontrowersyjnym projekcie filmowym, serialu dla Amazona, naciskach politycznych i o tym, dlaczego opowieść o Goralenvolk nie pojawiła się na festiwalu w Gdyni - rozmawiała Anna Kempys.

Anna Kempys, Interia: Będzie specjalny pokaz filmu "Biała odwaga" w Zakopanem?

- Nie, bo nie chcieli takiego pokazu. Film pewnie będzie tam grany, ale premiery nie chciano. Część branży, krytyków filmowych będzie pewnie miało różne zastrzeżenia, ale generalnie powinni docenić film. Będą też ludzie, którzy neutralnie na to popatrzą, bo nie mają nic wspólnego z góralszczyzną ani z Goralenvolk. Natomiast może dojść do hejtu na Podhalu. Jestem na to przygotowany. Górale nie chcą do tego wracać. Liczę, że po filmie rozpocznie się jakaś dyskusja. To jest pole do popisu dla dziennikarzy, polityków, a przede wszystkim dla historyków. Zrobienie po raz pierwszy na ten temat lekcji historii w liceum byłoby przełomem.

Jak reagowali ludzie na Podhalu, kiedy kręciliście film? Były jakieś problemy?

- Byli tacy "cichociemni" działacze ze Związku Podhalan, którzy krążyli od domu do domu i namawiali: "Słuchaj Jasiek, nie daj im konia" albo "Nie pozwól, żeby na tym placu był kamper i żeby ekipa postawiła sprzęt". Potem mówili tancerzom, żeby nie zatańczyli, bo to zdrada i że to się będzie za nimi ciągnęło. Oni woleli nie mieć problemów, więc się wycofali i musieliśmy zaangażować bardzo dobrych tancerzy słowackich. Zwykli ludzie nie reagowali, nie było protestów ani krzyków.

Początkowo władze też nie były zadowolone, że robisz taki film. Minister Zbigniew Ziobro nie był - delikatnie mówiąc - zachwycony, a jednak dostałeś z Polskiego Instytutu Sztuki Filmowej 6 mln złotych na produkcję. Byłeś zaskoczony?

- To było o tyle zaskakujące, że nie jestem uznawany za PIS-owskiego reżysera, nigdy nie robiłem bogoojczyźnianych filmów i nie kojarzę się z tym środowiskiem. Raczej kojarzę się ze środowiskiem Platformy Obywatelskiej, dwukrotnie byłem w Komitecie Honorowym prezydenta Bronisława Komorowskiego. Nie ukrywam swoich poglądów politycznych. Natomiast nie jestem działaczem politycznym. Może to jest sposób na te czasy - tak też robił Wajda, mówił, jakie ma poglądy, nie oczerniał władzy, nie opluwał, a prowadził z nią dialog, bo da się prowadzić taki dialog.

- Byłem niesłychanie zaskoczony, bo poza tym, że komisja w PISF zagłosowała na tak, to scenariusz spodobał się Radosławowi Śmigulskiemu [dyrektor PISF - red.], który powiedział, że będzie nas bronił. Chodził na odprawy do ministra kultury Piotra Glińskiego i z nim rozmawiał. Gliński podjął masę kontrowersyjnych decyzji, które się nie podobały, które mogły szokować, ale to profesor, człowiek wykształcony. Wydaje mi się, że kiedy przeczytał scenariusz zobaczył, że to nie jest obelga, nie atak ani hejt wymierzony przeciwko góralom, tylko jakaś dramatyczna historia, która się tam rozegrała. Spotkaliśmy się w Muzeum Czartoryskich w Krakowie i powiedział mi, że dla niego to jest dramat jednostki wobec machiny wojny, wobec historii i ekstremalnych wyborów oraz decyzji. Dodał, że on tu nie widzi antypolskiego filmu. Jedyne co zasugerował, to żeby rozwinąć wątek Maćka jako kuriera tatrzańskiego i to dało świetny kontrapunkt temu bohaterowi.

"Biała odwaga" stara się pokazać racje obu stron. To nie jest film przeciwko komuś. Pokazujesz ten dramat ludzkich wyborów jak szekspirowską tragedię.

- Zawsze będę się starał robić takie filmy. Do dziś pamiętam, jak kiedyś Paweł Pawlikowski powiedział mi: "Pamiętaj, powinieneś tworzyć takich bohaterów, żeby każdy miał rację".

Film był gotowy już we wrześniu ubiegłego roku. Wszyscy myśleli, że "Biała odwaga" będzie miała premierę na festiwalu w Gdyni. Czekano na ten film... Dlaczego tam się nie pojawił? Zgłaszaliście go do konkursu?

- Film został zgłoszony do konkursu i potem wycofany. Chodziło o to, że... Pojawiała się prośba, żeby poczekać do wyborów.

Czyli były to naciski polityczne?

- Można to nazwać naciskami politycznymi, natomiast myśmy byli trochę bez wyjścia. Z jednej strony pomogli nam, a teraz to oni prosili nas o pomoc... Było więc trochę czasu, żeby jeszcze popracować nad ostateczną wersją filmu. To były drobne poprawki. Dużo pomogła nam Agnieszka Smoczyńska, która obejrzała film. Zrobiliśmy trochę cięć, może ucierpiały na tym wątki drugoplanowe, ale postanowiliśmy trzymać się głównego bohatera.

Wiem, że przygotowywałeś się do tego filmu od wielu lat, fascynował cię temat Goralenvolk, ale chyba na początku miał to być dokument.

- Na początku faktycznie myślałem o dokumencie, potem przyszła fabuła. Jest bardzo dużo materiałów archiwalnych, szczególnie Antona Plügela [Jakub Gierszał gra w filmie "Biała odwaga" Wolframa von Kamitza, postać inspirowaną tym naukowcem - red.], austriackiego antropologa, który badał kulturę górali i zrobił im setki zdjęć na materiale barwnym Agfa-Gevaert. Nagrywał ich śpiewy, badał etnografię, to jak się ubierają. Tych zdjęć i opisów jest co niemiara. Do 2007 roku cały materiał był w Waszyngtonie. Za wstawiennictwem Lecha Kaczyńskiego Amerykanie oddali te dokumenty i przekazali na Uniwersytet Jagielloński, o co prosili polscy profesorowie. Potem zajęła się tym etnolog i antropolog, góralka Stanisława Trybunia-Staszel. Bardzo dogłębnie zanalizowała materiał i przetłumaczyła z języka niemieckiego na polski.

- Z Goralenvolk sprawa jest o tyle skomplikowana, że Niemcom zawsze podobało się Zakopane. Zawsze tu przyjeżdżali, były tu organizowane zawody fisowskie [narciarskie - red.], została wybudowana Wielka Krokiew - jak na tamte czasy nowoczesne skocznia, powstała kolejka linowa na Kasprowy Wierch. Miasto robiło wrażenie - przypominało trochę Saint Moritz. Niemcom podobała się też kultura góralska - tańce, ubiór.

Do tej pory większość Polaków nie wiedziała, co to jest Goralenvolk. Nie ma tego w podręcznikach do historii, nie pisze się o tym, nie dyskutuje. Dzisiaj już wiemy, że pomysłodawcami Goralenvolk było trzech ludzi - Witalis Wider, Wacław Krzeptowski i Henryk Szatkowski.

- Już przed wojną swoje działania w Zakopanem prowadziła Abwehra. Witalis Wider był oficerem wywiadu. Oficjalnie był spolszczonym Niemcem, wynajmował tu pensjonat, ale miał bezpośrednie kontakty w Niemczech. Henryk Szatkowski to był piłsudczyk, bardzo wykształcony, władający kilkoma językami człowiek, mający żonę góralkę [Krzeptowską - ona nie podpisała listy Goralenvolk - red.]. Natomiast Wacław Krzeptowski był działaczem ludowym, miał duże aspiracje, był rządny władzy, chciał być posłem na sejm, był szanowany, zawsze się paradnie ubierał. Skąd wzięła się germanofilia Szatkowskiego? Często jeździł do Niemiec, działał w FIS [Międzynarodowa Federacja Narciarska założona w 1924 roku w Chamonix - red.], oglądał zawody, które rozgrywały się na terenie Austrii i Niemiec, na przykład w Garmisch-Partenkirchen. Widział potęgę Niemiec i jej rosnącą siłę. Powiedział Krzeptowskiemu, że za chwilę to będzie potęga, która opanuje cały świat, że Polski nie będzie i że trzeba budować z nimi układ.  

- Jest jeszcze jedna ważna rzecz. W 1927 roku profesor i archeolog Włodzimierz Antoniewicz, ówczesny rektor Uniwersytetu Warszawskiego, prowadził badania nad ruchami ludów po rozpadzie cesarstwa rzymskiego. Wtedy bardzo duża część Germanów przemieściła się na wschód, ponieważ zostali wyparci przez dzikie plamiona Hunów (to było w V wieku) i część z nich otarła się o ścianę Tatr. Niemcy prowadzili bardzo intensywne wykopaliska w Szaflarach. Profesor Antoniewicz porównał góralskie metalowe spinki do koszuli ze spinkami ostrogockimi i wydały mu się prawie identyczne. Ryt mebli i artefaktów były bardzo podobne. Poza tym krzyżyk niespodziany - symbol słońca, szczęścia, który jest rzeźbiony często w więźbie dachowej na Podhalu - dla Niemców był bardzo ważnym symbolem. Niemcy wykorzystali książkę Antoniewicza "Metalowe spinki góralskie" jako pewien rodzaj mitologicznej historii, sygnał niemieckości tych ziem.

Czy Goralenvolk to największa kolaboracja narodu polskiego?

- W 1939 roku górale byli obywatelami Polski, a niebieską listę Goralenvolk podpisało 20 tys. ludzi. W różnych regionach podpisywano różnie. Do dzisiaj o tym się nie mówi, ale w Szaflarach i Szczawnicy listę Goralenvolk podpisało 90% ludności, w Zakopanem 60%. Z punktu widzenia państwa polskiego - wtedy już nieistniejącego - to jest zdrada narodowa i tak to zapisał Instytut Pamięci Narodowej, jako największą kolaborację narodu polskiego. Jednak od środka ta zdrada wygląda nieco inaczej i ja to staram się pokazać w filmie. Nic nie jest czarno-białe. Dochodzą do tego jeszcze pojęcia tożsamości, niezależności, na pewno jakiejś inności. Dramat tych ludzi polega na tym, że nie chcą być wykorzystani, ale chcą być na piedestale. Chcą być trademarkiem danego kraju. Poza tym są wewnętrznie pęknięci.

Scenariusz fabuły "Białej odwagi" napisałeś z Łukaszem M. Maciejewskim. To nie pierwsza wasza wspólna praca.

- Od dawna współpracujemy. Zrobiliśmy razem "Czerwonego pająka". Z pomysłem na film "Biała odwaga" przyszedłem ja. Wymyśliłem temat, taką ogólną narrację i potem pracowaliśmy razem. Przynosiłem ciągle jakieś pomysły, Łukasz pisał i przerabiał to na scenariusz, dokładał od siebie pewne rzeczy, na przykład dialogi są całe jego. To była ciekawa współpraca dwóch osób - jeden gość gada, a drugi gość pisze.

Góry to twoja pasja, od lat się wspinasz, jesteś taternikiem. Od razu było wiadomo, że taki będzie główny bohater?

- Na początku to nie było takie oczywiste, ale potem zaczęło mi pasować, że on jest taki trochę "oderwaniec". W kulturze góralskiej okresu międzywojennego po górach mogli chodzić tylko TOPRowcy górale, rzadko się zdarzało, że chodził zwykły góral. To był raczej zastrzeżone dla "panów", tak jak "panowie" jeździli na nartach, tak "panowie" się wspinali - górale byli od ratowania. Jędrek jest inny - on się wyrywa do takiego wspinania sportowego i wie, że ma do tego talent. Poza tym to wspinanie dawało jakiś rodzaj wolności. To mi się wszystko tak ułożyło i dobrze zagrało z Wolframem von Kamitzem - przyjechał kusiciel, który kusi pasją. Nie mówi: "Zmierzę ci czaszkę", tylko: "Chodź, najpierw zrobimy Filar Kazalnicy". Dlatego też nasz bohater Jędrek decyduje się na współpracę z Niemcami. Przez to, że ma umiejętności wspinaczkowe i to cenią w nim Niemcy, próbuje zawalczyć o jakąś autonomię górali w przyszłości. Coś, co będzie tylko ich. Poza tym wydaje mi się, że on widzi bezsens walki. Jak mamy stanąć po stronie Polski, której nie ma, która wyparowała z dnia na dzień?

Kiedy pisaliście scenariusz, myślałeś o konkretnych aktorach? Filip Pławiak zagrał już u ciebie główną role w filmie "Czerwony pająk". To, że będzie Jędrkiem, było dla ciebie oczywiste?

- Nie do końca... Mogę o tym teraz po raz pierwszy powiedzieć. Po "Bożym Ciele" było takie zachłyśnięcie się Bartoszem Bielenią i na początku to jego brałem pod uwagę - jako takiego "oderwańca", górala odszczepieńca. Zresztą w "Kosie" też zagrał taką postać. Pomimo, że Bielenia to fenomenalny aktor i on by sobie na pewno z tym poradził, okazał się dla mnie zbyt kosmiczny, nie wierzyłem w tę postać. Myślę, że on też czuł podobnie, że może nie jest na swoim miejscu. Poza tym, jak się dowiedział, ile czasu pochłoną treningi wspinaczkowe i tańca góralskiego, to powiedział, że czasowo nie da rady.

Czyli to jednak nie Filip Pławiak miał zagrać głównego bohatera?

- Filip miał grać brata - Maćka. Początkowo miałem wątpliwość, że robię drugi film i znowu główną rolę miałby grać ten sam aktor. Potem wszystko przemyślałem - przecież István Szabó zrobił trzy filmy z Brandauerem: "Mefisto", "Pułkownik Redl" i "Hanussen". No i okazało się, że wszystko zażarło! Jak pojawił się Pławiak, to od razu wiedziałem, że to jest ta postać, że to jest Jędrek. On zresztą od razu zdecydował się na wszystkie treningi, na poświęcenie czasu na przygotowania do roli. Potem pojawił się Julian Świeżewski jako Maciek, Juliusz Chrząstowski jako ojciec, Alona Szostak jako matka, Sandra Drzymalska jako Bronka, Wiktoria Gorodeckaja jako Helena, Rafał Stachowiak - czyli Bruno Berg i oczywiście Jakub Gierszał jako Wolfram von Kamitz. To już była sytuacja idealna! Wtedy Pawlikowski doradził mi, żeby nie pisać dalej scenariusza, tylko zatrudnić ludzi, skończyć castingi i pisać razem z nimi.

Scenariusz nie był gotowy, tylko tworzył się podczas pracy z aktorami?

- Dokładnie tak. Nie był gotowy, on był pisany z aktorami, a oni dużo wnieśli od siebie. Poza tym ważne było, żeby każdy mówił swoim językiem. Główni bohaterowie mówią gwarą góralską międzywojenną, nie mówią gwarą współczesną. Aktorów uczył tego Jasiek Karpiel-Bułecka, bo takiej gwary uczył go dziadek i ojciec. Przetłumaczył scenariusz na gwarę, nagrał to wszystko, a aktorzy słuchali tego wszystkiego i się uczyli. Poza tym Filip Pławiak ponad rok uczył się wspinaczki. Dlatego też przygotowania do filmu trwały tak długo.

Twórcy mówią, że jest coś takiego jak "syndrom drugiego filmu". Paweł Maślona przy okazji "Kosa", który też jest dla niego "drugim filmem", powiedział: "Kręcąc drugi film czujesz, iż za wszelką cenę musisz potwierdzić swój talent i udowodnić, że naprawdę masz coś do powiedzenia". Czułeś taką presję, że oto Marcin Koszałka po latach robi drugi film fabularny i oczekiwania są ogromne?

- Bardziej czułem presję, że prywatny inwestor Artur Junak zaufał nam na samym początku i dał pieniądze na napisanie scenariusza, kiedy nikt w to nie wierzył. Dostaliśmy od niego pieniądze na przygotowania do filmu i na realizację - oczywiście nie wszystkie, ale jednak sporą część. To była moja presja, żeby przynajmniej coś się zwróciło. Nie czułem presji artystycznej, bo nie da się za wszelką cenę zrobić dzieła artystycznego. Już teraz widzę, że ten film będzie miał lepszą recepcję w Polsce niż za granicą - chyba podobnie jest z "Kosem". Zagranica chyba nie do końca rozumie nasz problem.

Planujesz pokazać film za granicą?

- Od tego jest agent sprzedaży, on teraz działa i próbuje zainteresować filmem jakieś festiwale.

Wspominałeś, że będzie serial trzyodcinkowy dla Amazona. Czy tam będą jakieś wątki, których nie ma w filmie?

- Będą wątki, których w filmie nie było, będzie więcej scen, będą rozbudowani bohaterowie drugoplanowi. Pojawią się też nagrania archiwalne, na przykład przemyślenia Antona Plügela, który komentuje, kim w ogóle są Polacy - dlaczego są gorsi i dlaczego nie nadają się do współpracy z góralami. Nakręciliśmy naprawdę sporo materiału. Mariusz Łukomski, który jest producentem i dystrybutorem z ramienia Monolith Films, obejrzał całość i stwierdził, że materiał jest godny tego, żeby go pokazać, szkoda to wyrzucać. Usiedliśmy więc z Agnieszką Glińską i zmontowaliśmy trzy odcinki, które są już gotowe. Kiedy będzie emisja, nie wiadomo.

Wszyscy zwracają uwagę na niesamowite zdjęcia, szczególnie ujęcia Tatr robią naprawdę ogromne wrażenie, ale na uwagę zasługuje również muzyka. Jej autorem jest Jacek Grudzień, który skomponował muzykę do filmu "Wymyk" i pracował przy wielu spektaklach teatralnych. Jak go znalazłeś?

- To prawda, komponował dużo dla teatru, między innymi dla Grzegorza Jarzyny i działał w Studiu Eksperymentalnym Polskiego Radia. To ciekawy gość. Robiłem jako operator dwa Teatry Telewizji - "Korzeniec" i "Mary Stuart" Remigiusza Brzyka - w obu była muzyka Jacka Grudnia. Ona była jakaś transowa, wchodziła mi pod skórę i dlatego go wybrałem. To ciekawe, że zwróciłaś na to uwagę. Dowiedziałem się niedawno, że właśnie RMF Classic będzie puszczało u siebie na antenie muzykę z "Białej odwagi".

Myślisz o kolejnej fabule?

- Pracujemy już teraz z Łukaszem [M. Maciejewskim - red.] nad kolejnym tabu, dużo trudniejszym. To ma być film o puffach [domach publicznych - red.] w Auschwitz, które powstały dla więźniów i były prowadzone przez więźniów - Sonderkommando. Najbardziej interesuje nas los tych kobiet po wszystkim, czyli co się z nimi działo, kiedy opuszczały puff. Jest już pierwsza wersja scenariusza, ale to jest bardzo trudny temat.

Jest taka książka Joanny Ostrowskiej "Przemilczane", która opisuje ten proceder. To faktycznie temat tabu - przemilczany jest sam fakt istnienia puffów, ale i ofiar - kobiet, które były zmuszane do pracy w tych miejscach, po wojnie zdarzało się nawet, że oskarżano je o kolaborację. Ostrowska pisze, że bardzo trudno rozmawia się z tymi kobietami po latach, bo one wcale nie chcą wracać do tamtych historii, nawet anonimowo. Trudno zdobyć świadectwa.

- Znam tę książkę. Jest właśnie problem z materiałem do filmu. Trzeba by to wszystko rekonstruować. Temat jest mocny i międzynarodowy. Chciałbym się z tym zmierzyć. To miałoby iść w stronę "Syna Szawła" [węgierski dramat filmowy z 2015 roku w reżyserii László Nemesa - red.]. Auschwitz to w pewnym stopniu świątynia. Jonathan Glazer świetnie sobie poradził, bo nie pokazał obozu [mowa o filmie "Strefa interesów" - red.], ale my musimy pokazać obóz, a przynajmniej puff. U Glazera jest cisza, a tu trzeba mocno przywalić. Myślę wciąż nad tym scenariuszem i nad zdjęciami. Zależy mi, żeby nie było w tym nachalności.

A masz jakieś plany jako operator filmowy?

- Przez to, że robię swoje filmy, nie jestem tak często brany do pracy przez kolegów - boją się takiego "reżopa" [operator, który jest jednocześnie reżyserem - red.]. Mam teraz dwie propozycje. Jedna z nich to jest film dla dzieci, "Pieska awantura" - pierwszy raz robiłbym takie "jasne" zdjęcia, bo zawsze pracuję "w mroku". Drugi film to trochę kino psychologiczne. Reżyserzy to debiutanci - ten film dla dzieci robi twórca, który nazywa się tak jak prezydent, czyli Andrzej Duda.

Chciałbyś jeszcze wrócić do dokumentu?

- Tak, mam nawet już część nakręconego materiału o wspinaczu, taterniku Andrzeju Marciszu, który przygotowywał do filmu "Biała odwaga" Filipa Pławiaka. To jest niezła postać. Czasem patrzy się na człowieka i widać, że to jest fajny gość. On też sporo przeżył, sporo doświadczył w swoim życiu, stracił żonę. Mamy już część zdjęć nakręconych w 2015 roku. Teraz byśmy chcieli do tego wrócić.

Robiłeś już dokument o wspinaczu i to wcale nie był tylko film o górach - bohaterem "Deklaracji nieśmiertelności" był słynny taternik Piotr Korczak "Szalony". Wciąż szukasz takich tematów, jak lęk przed śmiercią, chorobą, starością, przemijaniem.

- Strach, lęk przed śmiercią jest czasem permanentny. Przez wiele lat nie miałem badań podstawowych, aż w końcu powiedziałem do mojej lekarki: "Robimy to!". Byłem przestraszony, bałem się, co tam wyskoczy. A ona mówi, że nic. Ale nie wszystko da się sprawdzić. Jak się ma nerwicę hipochondryczną, to najgorsze jest, jak nic nie wychodzi. Zawsze lepiej mieć jakąś chorobę.

Chciałbyś wrócić do takich dokumentów, od których zaczynałeś - zrobiłeś m.in. głośny film o swoich rodzicach "Takiego pięknego syna urodziłam" - do wiwisekcji rodzinnej?

- Na pewno teraz tematem jest to, że następuje jakiś rozpad, że w dużym stopniu pożera mnie depresja. Ale to mógłbym pociągnąć z Andrzejem [Marciszem - red.]. Może on, góry, wspinanie się byłyby jakimś ratunkiem.

Nie bałbyś się o tym mówić? O swojej depresji?

- Nie, choć może nawet bym się rozsypał. Dużo lepiej jest pęknąć, rozpłakać się przed przyjacielem gdzieś w kamperze, na lodowcu na Islandii, gdzie jest księżycowy krajobraz niż użalać się przed żoną - to byłoby jakieś samobójstwo. Myślę, że to mogłoby być oczyszczające dla mnie, może nawet mogłoby to być nowe otwarcie. Depresja powoduje, że na nic nie ma się ochoty.

Czy robienie filmu jest dla ciebie jakąś formą terapii?

- Dla mnie to jest terapia, bo wchodzę do pokoju, którego się boję. Jestem ciągle oceniany, co jest strasznie stresujące. Niektórzy reżyserzy nie mają z tym problemu, ja po matce mam nerwicę lękową. Czuję się niedowartościowany, zawsze zaniżam swoją wartość. Nie jestem pewny czegoś, co zrobiłem i zawsze jest we mnie katastrofizm. Dopiero, kiedy ktoś mi powie, że to co robię mu się podoba, mogę odetchnąć. Ale zawsze się denerwuję i robienie filmu to dla mnie de facto autoterapia - jak ktoś się boi ciemności, to wchodzi do ciemnego pokoju. Trzeba się z tym zmierzyć.

Ale "Biała odwaga" ci wyszła. Nie cieszy cię ten pozytywny feedback, że film się udał?

- Jeszcze nie wiem, czy się udał, choć krążą opinie, że jest OK. Zobaczymy, jak widzowie będą oceniać ten film. Jeszcze będzie fala recenzji przed premierą i potem. Generalnie jest tak, że dobra recenzja podnosi mnie na duchu, a zła trochę dołuje. Sam jednak wiem, że nie da się zrobić filmu, który zadowoli wszystkich. Choć przez to, że matka nauczyła mnie perfekcjonizmu, wciąż się zastanawiam, czy da się zrobić film doskonały.

INTERIA.PL
Dowiedz się więcej na temat: Marcin Koszałka | Biała odwaga
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama