Marcin Czarnik: Przestaję wierzyć w przypadek
9 września na ekrany kin trafi film Marty Minorowicz "Iluzja", w którym u boku Agaty Buzek zobaczymy Marcina Czarnika. Aktor wcielił się w postać ojca, którego musi skonfrontować się z zaginięciem córki. - Nie powiem, żebym praktykował jakąkolwiek religię, a mimo to uważam się za osobę religijną. Jestem na takim etapie życia, że przestaję wierzyć w przypadek. Uważam, że istnieje pewien porządek w świecie. Że wszystko jest po coś - nawet najgorsze rzeczy, które nas spotykają - Czarnik mówi w rozmowie z Mateuszem Demskim.
Marcin Czarnik w teatrze grał u największych. U Jana Klaty, Krystiana Lupy, Moniki Strzępki i Pawła Demirskiego. Od nowego sezonu dołączy do zespołu Teatru im. Słowackiego w Krakowie. Jednocześnie coraz częściej oglądamy go w kinie, jak sam twierdzi "wybiera lub jest wybierany do produkcji ambitnych, niekomercyjnych".
Do kin wchodzi właśnie "Iluzja" w reżyserii Marty Minorowicz, wcześniej wystąpił m.in. w nagrodzonym Oscarem "Synu Szawła" i "Schyłku dnia" László Nemesa. O swoich ostatnich rolach, rodzinnym Oświęcimiu, stanie polskiego teatru, a także najnowszym spektaklu Teatru Słowackiego - hip-hopowym musicalu o ’89, w którym wcieli się w Jacka Kuronia - aktor rozmawia Mateusz Demski.
Mateusz Demski: Ojciec dziecka, które zaginęło. Trudno się chyba wchodzi aktorowi w taką rolę.
Marcin Czarnik: - Tym bardziej, jeśli samemu jest się ojcem. Największą trudnością było dla mnie wyobrażenie sobie sytuacji, w której nie chciałbym się nigdy znaleźć. Próba wczucia się w cierpienie, z którym nie byłbym się w stanie zmierzyć.
Twój bohater też nie może mu podołać. W pewnym momencie mówi: dość. "Może sprzedalibyśmy to, co zostało z domu. Przenieślibyśmy się, zmienili adres?" - proponuje żonie, która ciągle ma nadzieję, że córka jednak się odnajdzie.
- Może włącza mu się instynkt samozachowawczy. Poszukiwania go przerosły. Powoli zaczęły pożerać jego umysł i ciało. Nie chce już dłużej udawać, że coś jeszcze się zmieni - zaprzecza temu. Trudno powiedzieć, czy jest to moment, w którym górę bierze egoizm. Film jest pełen niedopowiedzeń. Mam swoją prawdę na ten temat, ale podsuwanie gotowej interpretacji widzowi nie ma, według mnie, większego sensu.
Być może łatwiej jest, gdy przychodzi śmierć bliskiej osoby - temu nie da się w żaden sposób zaprzeczyć. Jedyne, co można zrobić, to pogodzić się ze stratą. Natomiast zaginięcie wprowadza w stan zawieszenia. Każde nam szukać, karmić się nadzieją.
- Faktycznie, to strata nieoczywista. Bez rytuału pogrzebu. Nie wiadomo, co tak naprawdę się stało z córką bohaterów. Rytuały pomagają nam przeżyć, oswoić niewyobrażalne cierpienie. Bohaterowie naszego filmu nie oswoili bólu po zniknięciu córki. Tworzyli rodzinę, która się kochała, byli szczęśliwi i nieprzygotowani na cierpienie po stracie córki, ale również nie gotowi na życie z niewiadomą, co się z nią faktycznie stało.
Marta Minorowicz opowiadała mi, że "Iluzja" mogła być filmem dokumentalnym - razem z operatorem, Pawłem Chorzępą, jeździła po Polsce i poznawała osoby, których bliscy pewnego dnia zaginęli. Spotkałeś kogoś takiego?
- Nie, nie spotykałem się z rodzinami. Jeśli dobrze pamiętam, wspólnie z Martą doszliśmy do wniosku, że to nie jest dobry pomysł. Nie chciałem bawić się w detektywa i rozgrzebywać cudzych ran. Nie potrafiłbym narazić kogoś na powrót do tamtego potwornego momentu. Może bałem się konfrontacji z cudzym cierpieniem. Wolałem je sobie wyobrazić.
A wyobrażasz sobie, że ten proces może zmierzać w tak nieoczywiste rejony? Z filmu wynika, że kiedy poszukiwania zaginionych trwają latami, rodziny zaczynają wszędzie doszukiwać się tropów, znaków, podpowiedzi. Kiedy wyczerpują się racjonalne sposoby na rozwiązanie zagadki zniknięcia, ludzie przekierunkowują swoje myślenie na inne tory - niekiedy zakrawające o cud.
- Dlatego ten film jest mi tak bliski. Nie powiem, żebym praktykował jakąkolwiek religię, a mimo to uważam się za osobę religijną. Jestem na takim etapie życia, że przestaję wierzyć w przypadek. Uważam, że istnieje pewien porządek w świecie. Że wszystko jest po coś - nawet najgorsze rzeczy, które nas spotykają. Trudno nie wierzyć, że świat nie jest tylko bytem materialnym, gdy przystawimy nasze osobiste cierpienie do tego, jak mała jest nasza planeta z perspektywy Księżyca, a także jak mała jest nasza galaktyka z perspektywy miejsc, które w tej chwili odkrywa przed nami teleskop Webba.
Łączy mi się to z innym filmem, w którym mogliśmy cię ostatnio oglądać - "Holiday". Paweł Ferdek zabrał was w podróż na wyspę Bali, gdzie też czuć element mistycyzmu.
- To jest film, który kosztował ekipę dużo wysiłku, ale był też naszą wspólną podróżą metafizyczną. Opowiada o małżeństwie, które wyjeżdża do Indonezji, żeby ratować swój związek. Niestety, oczekiwania pary wobec tej podróży się nie pokrywają. Dla Kasi granej przez Annę Krotoską jest to rodzaj wakacji od ciężkiej pracy, wytchnienia, ale również nadzieja na zajście w ciążę i dopełnienie wspólnego życia z Tomkiem w nowych rolach - rolach rodziców. Dla niego - szansa na spełnienie marzenia z młodości, by wejść na wulkan.
- Mój bohater to "Piotruś Pan", niedojrzały chłopiec w ciele czterdziestolatka, jednak w trakcie trwania tej ich wspólnej przygody mój bohater staje się mężczyzną, ale też kimś w rodzaju mitycznego kapłana. Strażnika świątyni. Dużo w tym filmie jest mitologii - indonezyjskiej, a właściwie balijskiej, choć okazuje się, że tak odległe kultury mają podobne korzenie i motywy. W każdej religii pojawia się motyw powrotu do natury i tego, co tkwi w każdym z nas: miłości, nienawiści, mordu, podróży duchowej i przemiany.
A czy to znaczy, że w kinie ciągle czegoś poszukujesz? "Iluzja" i "Holiday", ale też "Z daleka widok jest piękny" Anki i Wilhelma Sasnalów, "Syn Szawła" i "Schyłek dnia" László Nemesa - to były filmy, za którymi szła pewna refleksja, pewna sprawa.
- Co nie oznacza, że w ogóle nie biorę udziału w komercyjnych projektach. Zdarza się. Żeby zapłacić rachunki, spłacić kredyty, opłacić szkołę dziecka. Ale to prawda, że wybieram, lub jestem wybierany, najczęściej do produkcji ambitnych, niekomercyjnych. Takich, w których mogę wypowiadać się również w swoim imieniu. Które w jakimś sensie uzupełniają moje osobiste poszukiwania tego, po co i gdzie jestem niezbędny na tym świecie. Czasem zastanawiam się, co by było, kim bym był, jakim byłbym aktorem, gdybym zadowolił się pierwszym serialem, jaki dostałem po wyjściu ze szkoły - miałem w nim grać, żeby spłacić studencki kredyt. Zrezygnowałem po pół roku i pojechałem na miesiąc do Indii. Nie wróciłem stamtąd oświecony, odmieniony duchowo, ale uświadomiłem sobie, że przez życie pójdę swoją drogą.
Bycie na przekór popłaca.
- Tak i prowadzi do wielu ciekawych spotkań z ludźmi, którzy - tak, jak mówisz - też czegoś poszukują. Zagrałem właśnie główną rolę w filmie, w którym spotkałem się m.in. z Johnem Malkovichem, Jasonem Isaacsem i Martiną Gedeck. To projekt, który trochę spadł mi z nieba, choć nie wierzę w przypadki. Miał tę rolę grać ktoś inny, ale zostałem zaproszony do testów i po nich ją dostałem. Film nazywa się "A Winter’s Journey". Historia jest oparta na cyklu 24 pieśni Schuberta. Reżyserka Alex Helfrecht inspirując się nimi napisała scenariusz, w którym prócz muzyki towarzyszą nam obrazy zainspirowane malarstwem Caspara Davida Friedricha. Będzie to osadzona w Bawarii początku XIX w., ale bardzo emocjonalna i uniwersalna opowieść o śmierci, miłości i wojnie.
O wojnie opowiadał też "Syn Szawła". Urodziłeś się w Oświęcimiu.
- Z mojego rodzinnego domu widać cały obóz w Brzezince.
Też jestem z Oświęcimia.
- O, widzisz!
I tak sobie myślę, że mieszkając tam człowiek nie myśli o śmierci czy obozie. Normalne życie tam się toczy.
- Nie wiem, jakie były twoje odczucia, ale kiedy ja tam mieszkałem, to byłem wściekły, że to miasto wszystkim kojarzy się tylko z obozem. Dla mnie jako dziecka nieświadomego do końca tego, o czym mówią książki do historii i wychowanego w bezpośrednim sąsiedztwie obozu w Brzezince, obóz to długo było miejsce, w którym bawiłem się z kolegami, gdzie wypiłem pierwsze wino, czy gdzie nauczyłem się pływać. Wiem, jak to teraz brzmi. Ale wtedy, gdy miałem kilkanaście lat w latach 80., obóz to był nasz plac zabaw. Więc gdy wszyscy w kontekście tego miejsca mówili tylko o śmierci - nie chciałem tego słuchać.
Miałem to samo. Ludzie widzieli tylko obóz, a ja najbardziej pamiętam picie wina na łąkach. Albo punkowe koncerty na Zasolu - kawałek od Muzeum.
- No dokładnie. Musiałem się stamtąd wyprowadzić i pojechać na studia, żeby spojrzeć na to wszystko z dystansu. Żeby zacząć się w ogóle tym interesować i zrozumieć, co to za miejsce.
Pewnie czytałeś reportaż Marcina Kąckiego.
- Tak, nawet wypowiadam się w tej książce. Przeczytałem ją i zacząłem pytać o różne rzeczy. Nie miałem szans porozmawiać z ojcem. Umarł, jak miałem 17 lat. Urodził się w 1936 r. Był obok, jak to się zaczęło. Przesiedlili ich z domu rodzinnego. W czasie trwania wojny mieszkali na rynku w mieszkaniu, z którego Niemcy wywieźli żydowskich mieszkańców. Potem dziadkowie odbudowali dom w Brzezince i wrócili do siebie. Ojciec przeżył całą wojnę, widział to wszystko.
Mój dziadek mieszkał dosłownie tuż obok - przy Berka Joselewicza, gdzie kiedyś stała synagoga. U was w domu o tym się w ogóle mówiło?
- Nie wiedziałem o wielu rzeczach. Szczególnie o ciemnych stronach mieszkańców Brzezinki czy Oświęcimia, które wychodziły po wojnie, a o których pisze Marcin. Dopiero po latach, jak zacząłem pytać mamy, to przyznała, że wszyscy wiedzą, kto wybudował za znalezione złoto dom, a kto trzyma do dzisiaj słoiki z zębami.
"Syn Szawła" był przez to filmem w jakimś sensie osobistym?
- Na pewno. Pierwsza próbka wideo, jaką wysłałem do László, wyglądała tak, że opowiadałem o Oświęcimiu. Długo gadaliśmy po castingu i okazało się, że jestem ekspertem w dziedzinie historii obozu. Po wyprowadzce z domu rodzinnego czuję jakieś zobowiązanie wobec tego miejsca. Dług.
Potem był drugi film, który zrobiliście razem - większą rolę zagrałeś w "Schyłku dnia".
- Ten film jest w pewnym sensie prequelem "Syna Szawła". Częścią tej samej opowieści. "Syn Szawła" mówił o losie Żydów podczas II wojny światowej. Losie nieoczywistym, bo opowiedzianym z perspektywy członków Sonderkommando, którzy byli znienawidzeni przez innych więźniów obozu. Rok 1913, w którym dzieje się akcja "Schyłku dnia" - nie mówi się o tym w filmie wprost - też był nacechowany przez żydowski los. Występuje tam rodzina Leiterów. Na Węgrzech to nazwisko żydowskie. Mieliśmy robić jeszcze trzeci film. Na podstawie "Szoszy" Singera. Akcja dzieje się tuż przed II wojną i wpisana jest w mapę przedwojennej Warszawy. Dopełniłoby to trylogię. Ale chyba będziemy realizować inny projekt, o którym jeszcze nie mogę mówić.
O teatr muszę cię jeszcze zapytać, może wyjdę od serialu "Artyści" - myślisz, że jest w nim jakaś prawda o polskim teatrze? O konflikt sztuka kontra instytucja pytam.
- Niestety tak. Podobne rzeczy działy się we wszystkich teatrach, w których grałem. Z mojego pierwszego etatu teatralnego we Wrocławiu odszedłem po wyrzuceniu dyrektora. Poszedłem do Gdańska, gdzie sytuacja się powtórzyła. Następny był Teatr Polski we Wrocławiu, z którego zrezygnowałem tuż przed zwolnieniem dyrektora. Dalej był Stary Teatr w Krakowie, z którego odszedłem, gdy wyrzucono Jana Klatę. Wybieram trudne miejsca.
Od miesiąca jesteś aktorem Teatru Słowackiego w Krakowie. Po premierze "Dziadów" też nie dzieje się tam najlepiej - pewne grupy próbują się pozbyć dyrektora.
- Dlatego tam przyszedłem. Może w geście solidarności, ale przede wszystkim dlatego, że będzie tam realizowany projekt, w którym koniecznie chciałem wziąć udział. To będzie hip-hopowy musical o ’89. Reżyseruje Katarzyna Szyngiera, tekst piszą z nią Marcin Napiórkowski i Mirek Wlekły. Za stronę muzyczną odpowiadają legendy polskiego hip-hopu: Łona, Webber i Bober, za scenografię Milena Czarnik, a choreografią zajmie się Barbara Olech. Ja mam w spektaklu zagrać Jacka Kuronia, który jest dla mnie chyba najważniejszym politykiem XX w. Bardzo się cieszę, że będę mógł w tych trudnych czasach przypomnieć jego spuściznę.
- Był moment, że jako jedyny w polskiej polityce opowiadał się za naprawianiem stosunków polsko-ukraińskich. Pod koniec życia walczył o prawa różnych mniejszości. Mówił głośno o prawie kobiet do aborcji. Niezwykła postać, rzadko spotykana - mentalnie polityk XXI w., ale z klasą przedwojennego inteligenta.
Powiedziałeś kiedyś, że "nie ma teatru, którego nie można by szybko zniszczyć". Nie masz w sobie obawy, że ten powrót do Krakowa to też tylko na chwilę?
- Poszedłem do Teatru Słowackiego, bo wierzę w to, co się tam dzieje. Wierzę w to miejsce, w ten zespół. Oczywiście, że sztuka, kultura, teatry są bezbronne wobec działań władzy. Różne strony naszego piekiełka politycznego wyrzucały moich dyrektorów - nie zawsze była to prawica, podobne rzeczy robili tzw. liberałowie. Nie żyłem jeszcze w Polsce rządzonej przez ludzi, których chciałbym widzieć u władzy. Politycy, którzy decydują o kształcie polskiej kultury, nic o tej kulturze nie wiedzą. Nikt nie rozumie, jaka praca stoi za budowaniem zespołu albo jakim wysiłkiem jest długoterminowe podtrzymywanie artystycznej wartości teatru. Parę razy się to w Polsce udało, ale zawsze wielkim kosztem. Nie wiem, jak to będzie w Krakowie.
Wcześniej przyjechałeś tam za Janem Klatą. Kim jest dla ciebie Klata?
- Gdy spotkałem Jana, był twórcą bezkompromisowym, obdarzonym cechami wielkiego artysty, który przez lata naszej współpracy otworzył przede mną zupełnie nowy świat, nowy rejon artystycznych poszukiwań. Nie wiedziałem wcześniej, że taki teatr jest możliwy. Nasza znajomość zaczęła się od muzyki i rozmów o niej. Byłem wtedy we Wrocławiu. W pokoju obok mieszkał kolega, u którego na noc zatrzymał się Jan - robił jeden z pierwszych swoich spektakli w ramach festiwalu EuroDrama. Pierwszy raz zobaczyłem go przy półce z moimi płytami. Miałem tam albumy John Zorna i kilka rzeczy z wydawnictwa Axiom. Pamiętam, że pożyczył dziesięć płyt tego wieczora. Był to jedyny raz, kiedy to ja podzieliłem się z nim swoimi odkryciami. Od tamtego momentu, przez dwadzieścia kolejnych lat, to on zawsze przynosił muzykę. Podsuwał mi rzeczy, których sam nigdy bym nie odkrył.
A Klata i jego teatr jako barometr współczesnego społeczeństwa? Kilka miesięcy temu byłem drugi raz na "Wrogu ludu" w Starym. Po kilku latach piekielnie się ten spektakl zaktualizował - Strajk Kobiet, sytuacja na granicy z Białorusią. Wiadomo, że klasyczne teksty mają długi termin przydatności, ale Klata potrafi to dobrze uwypuklić.
- Tak, to artysta bardzo wrażliwy na to, co się dzieje "tu i teraz".
Dla ciebie też jest ważne - żeby sztuka reagowała na sprawy wokół?
- To jest tak, że pewne tematy od wieków się powtarzają. Klasyczny tekst nie będzie wprost odnosił się do wojny w Ukrainie, co nie znaczy, że nie może o niej opowiadać. Lubię wypowiadać się na scenie w swoim imieniu, ale też odkrywać cechy mi bliskie w postaciach, które gram. Nawet jeśli są to osoby, które budzą moralne wątpliwości. Mam na sumieniu rolę Dzierżyńskiego, czyli "czerwonego kata". Nie zawsze był mordercą. Coś musiało go do tego skłonić - rozczarowanie człowiekiem, który po dobroci nie chciał budować lepszego świata, gdzie wszyscy byliby sobie równi. To są ciekawe biografie, bardzo lubię w nich grzebać. I często odnajdywać w nich jakąś cząstkę siebie.
"Iluzja" Marty Minorowicz trafi do polskich kin 9 września.
Czytaj również:
Barbara Kurdej-Szatan: Krystyna Janda wspiera gwiazdę "M jak miłość"
Mateusz Damięcki miał raka jądra. "Było mi wszystko jedno
Ale pomyłka! To on jest najseksowniejszym mężczyzną świata
Więcej newsów o filmach, gwiazdach i programach telewizyjnych, ekskluzywne wywiady i kulisy najgorętszych premier znajdziecie na naszym Facebooku Interia Film.