"RoboCop": Krytyka Ameryki i prorocza wizja przyszłości
"Pół człowiek, pół maszyna - stuprocentowy gliniarz" - głosił tagline filmu, który 17 lipca 1987 roku trafił do amerykańskich kin. Była to krwawa i prześmiewcza wariacja na temat ostatniego sprawiedliwego, który samodzielnie usuwał bandytów ze swojego miasta. Pod płaszczykiem bezkompromisowej przemocy i efektownych strzelanin twórcy krytykowali Amerykę końca lat 80. Mija 35 lat od premiery "RoboCopa" Paula Verhoevena.
"RoboCop" przedstawiał mroczną wizję przyszłości, w której Stany Zjednoczone przegrywają walkę z przestępczością. Narkotyki są wszechobecne, a statystyki napadów, gwałtów i zabójstw ciągle rosną. Idealistyczny policjant Alex Murphy (Peter Weller), który właśnie dołączył do policji w Detroit, zostaje brutalnie zabity podczas swojego pierwszego patrolu. Zajmująca się militariami korporacja OCP postanawia wykorzystać jego ciało do stworzenia nowego stróża prawa, niezniszczalnego i niezatrzymanego. Mózg Murphy’ego trafia do zbroi RoboCopa, który rozpoczyna bezlitosną krucjatę przeciwko bandytom. Cyborga nawiedzają jednocześnie wspomnienia jego dawnego życia. Tymczasem okazuje się, że przedstawicielom OCP wcale nie zależy na dobru publicznym...
Wszystko zaczęło się od Edwarda Neumeiera, pracownika wytwórni Universal z aspiracjami scenariopisarskimi. Po seansie "Łowcy androidów" Ridleya Scotta - filmu (w ogromnym uproszczeniu) o gliniarzu, który ściga roboty - wpadł on na pomysł fabuły o gliniarzu, który jest robotem. W ciągu kilku nocy rozpisał go na 40 stron maszynopisu. Wkrótce trafił na pierwsze metraże początkującego reżysera Michaela Minera. Czując, że mają wspólną wrażliwość, skontaktował się z nim. Okazało się, że Miner pracował nad własnym pomysłem, który nazwał roboczo "SuperCop". Jego aspekty zostały wcielone do stworzonego przez Neumeiera "RoboCopa". Obaj mężczyźni wymieniali się pomysłami przez dwa miesiące, a po kolejnych trzech mieli gotowy scenariusz. Szybko zainteresowała się nim wytwórnia Orion Pictures.
Producentem "RoboCopa" został John Davison, który miał na swoim koncie wiele filmów klasy B. Polecił on scenarzystom, by w tonacji filmu wzorowali się na m.in. "Brudnyn Harrym" i "Mad Maksie 2: Wojowniku szos". Doradził też podkręcenie satyrycznego komentarza, wymierzonego w media i kulturę korporacyjną. Miner i Neumeier szybko przystąpili do poprawek. Ustalenie właściwej tonacji okazało się jednym z największych wyzwań ich współpracy. "Większość osób, w tym mój partner, nie rozumiało, że to powinno być zabawne" - mówił Neumeier w wywiadzie dla serwisu Uproxx w 2017 roku. "Ed zawsze czuł - i truł mi do granic mojej cierpliwości - że opowiadając o czymś z przymrużeniem oka, można zawrzeć o wiele więcej treści" - dodał Miner.
Gdy ostateczna wersja scenariusza została zatwierdzona przez wytwórnię Orion, rozpoczęły się poszukiwania reżysera. Początkowo Meiner upierał się, że to on powinien stanąć za kamerą. Studio nie chciało jednak powierzyć debiutantowi projektu z milionowym budżetem. Barbara Boyle z Oriona zaproponowała Paula Verhoevena, holenderskiego twórcę, którego "Ciało i krew" (pierwszy anglojęzyczny film w karierze) właśnie wchodziło do kin. Miner i Neumeier udali się na najbliższy seans. Po projekcji przyznali Boyle rację. Scenariusz "RoboCopa" został wysłany do Verhoevena.
Ten zabrał się za lekturę podczas wakacji na Lazurowym Wybrzeżu. Po kilku stronach miał dosyć. Czuł, że dostał tekst do kolejnego głupiego amerykańskiego s-f. Orion nie dawał za wygraną i przesłał mu kolejną kopię. Na szczęście te trafiła w ręce żony reżysera. To ona namówiła go, by dał "RoboCopowi" drugą szansę. Według niej tekst był pełen mądrości duchowej, a całość tyczyła się utraty swojej tożsamości i prób jej odnalezienia. Verhoeven przeczytał scenariusz jeszcze raz - tym razem powoli, robiąc notatki i wspomagając się słownikiem. Gdy skończył, był pewien, że "RoboCop" jest filmem dla niego. Wkrótce spotkał się ze scenarzystami, którzy odkryli, że reżyser wciąż uczył się angielskiego. Często dopytywał ich o znaczenie kolejnych powiedzonek lub dowcipów. Okazało się, że podczas lektury zupełnie nie wyłapał wątków satyrycznych.
Poszukiwania odtwórcy głównej roli trwały ponad pół roku. Wytwórnia miała nadzieję na angaż Arnolda Schwarzeneggera, gwiazdy "Terminatora", ich poprzedniego hitu. Jednak jego kandydatura została szybko odrzucona. Twórcy zdali sobie sprawę, że w kostiumie RoboCopa wyglądałby on komicznie lub, jak żartowano później, "jak ludzik Michelin". Ostatecznie zdecydowano się na Petera Wellera. Był on odpowiednio zbudowany, a według Verhoevena miał idealny podbródek. Poza tym cieszył się on popularnością wśród fanów fantastyki naukowej i - co najważniejsze - zgodził się na mniejszą gażę.
Do roli Anne Lewis, partnerki RoboCopa z policyjnego patrolu, wybrano Stephanie Zimbalist, która musiała wkrótce zrezygnować z powodu innych zobowiązań. Zastąpiono ją Nancy Allen. Verhoeven, któremu zależało, by film nie posiadał wątku romantycznego, uznał, że aktorka jest za ładna. Z tego powodu kazał jej ściąć bujne blond loki - dotychczas jej znak rozpoznawczy. Aktorka była u fryzjera osiem razy, zanim reżysera usatysfakcjonował jej wygląd. Z kolei w Clarence’a Boddickera, psychopatycznego przestępcę, wcielił się Kurtwood Smith. Aktorowi podobała się sprzeczność wyglądu i charakteru jego postaci. "Okulary dawały mu pozór intelektualny i militarystyczny, ale tak naprawdę to szyderczy, głupio uśmiechający się baron narkotykowy" - mówił o Boddickerze dla serwisu Esquire. Dopiero później dowiedział się, że okulary miały upodobnić jego bohatera do Heinricha Himmlera. Smith był zadowolony, że dowiedział się o tym po zakończeniu zdjęć. Obawiał się, że mając tę świadomość, przedstawiłby Boddickera jako mniej nieprzewidywalnego i teatralnego.