Helena Englert: Córka aktorskiej pary podbija ekrany. Nie ma dla niej tematu tabu
Do niedawna mówiło się o niej - córka Jana Englerta. Ale po tym, jak w ostatnich miesiącach zagrała główne role w dwóch znanych produkcjach, coraz częściej mówi się o niej "jedna z najzdolniejszych aktorek młodego pokolenia". Helena Englert nie odżegnuje się ani od znanego nazwiska, ani od sławnych rodziców, ale już pokazała, że zamierza robić karierę na własnych warunkach. Choć bowiem niedawno skończyła 23 lata, jest znacznie dojrzalsza i bardziej pewna siebie niż jej rówieśnicy. Wie, co chce w życiu osiągnąć i raczej nic jej przed tym nie powstrzyma.
Nie jest typem klasycznej piękności. Krótko obcięte włosy, mocno zarysowana szczęka. Na co dzień nie lubi zwracać na siebie uwagi, nie ma potrzeby epatowania swoją kobiecością, przeważnie ubiera się na czarno, jedynym wyraźnym akcentem są fantazyjnie pomalowane paznokcie - to jej znak rozpoznawczy. Podczas oficjalnych wyjść przeważnie decyduje się na ostry makijaż, odważne, według niektórych dziwaczne kreacje, które wywołują mnóstwo komentarzy w mediach. Ale może właśnie o taki efekt chodzi? Sama Helena Englert przyznaje, że sprawdza, na ile może sobie pozwolić.
Wydaje się, że młoda aktorka w przemyślany sposób zarządza swoim wizerunkiem. W ciągu ostatnich kilku miesięcy udzieliła kilkudziesięciu wywiadów, była gościem w najpopularniejszych podcastach, programach radiowych i telewizyjnych. Jeśli prawdą jest, że reżyserzy i producenci wybierają do swoich filmów aktorów, kierując się ich popularnością w mediach, to Helena Englert ma duże szanse, żeby zrobić karierę. Media już okrzyknęły ją odkryciem roku, niektórzy typują na przyszłą gwiazdę polskiego kina. Często powtarza się opinia, że jest głosem młodego pokolenia.
Co wywołało tak ogromne zainteresowanie Heleną Englert? W ostatnim czasie zagrała dwie główne role: w serialu HBO "#BringBackAlice" oraz filmie "Pokusa". Ale obie produkcje, oględnie mówiąc, dostały dość przeciętne recenzje, nie wzbudziły też większego zainteresowania widzów, ale akutat gra Heleny Englert została oceniana nieźle. Sama aktorka mówi, że w obu filmach dała z siebie sto procent, nie odpuściła ani jednej sceny. To samo mówi Maria Sadowska, reżyserka filmu "Pokusa".
"Była jedną z czterdziestu dziewczyn, które tego dnia startowały do tej roli. Nie wiedziałam, jak się nazywa, nigdy na pierwszym castingu nie patrzę na nazwiska, taką mam zasadę. Helena od początku ujęła mnie swoją charyzmatyczną osobowość. Jest niezwykle uzdolniona, nie tylko gra, ale też śpiewa, rapuje, świetnie mówi po angielsku. Ona, mimo młodego wieku, jest bardzo dojrzała, ma "starą duszę". Pewna siebie, wie, czego chce, a równocześnie skromna. To rzadkie u młodych aktorów, którzy często swoją niepewność pokrywają arogancją" - mówi w rozmowie z PAP Life Sadowska.
Sama Englert otwarcie mówi, że szanuje ludzi, którzy nie boją się sukcesu. Jej zdaniem pokora jest potrzebna, należy wiedzieć, co się umie, a czego nie. I iść po swoje. Dla niej inspiracją jest aktorka Margot Robbie, bo sprawia wrażenie osoby, która zawsze stawia na swoim i jak nie może wejść drzwiami, to wskoczy przez okno. Bo jeśli chce się wykonywać ten zawód, to to nie można odpuszczać. I trzeba wyjść przed szereg, licząc się, że nie wszystkim się to spodoba.
Zarówno w filmie "Pokusa", jak i w serialu HBO nie brakuje odważnych scen. Ale dla Heleny Englert nie stanowiły one większego problemu. "Ja nie jestem ambasadorką pruderii. Zresztą jak chyba większość ludzi z show -biznesu. Uznałam więc, że te sceny to kolejna granica, którą mogę sobie pozwolić przekroczyć i kolejny krok, który mogę wykonać, nie robiąc sobie krzywdy". (...) Jeżeli zaczynałoby mnie to emocjonalnie kosztować, to mam prawo przerwać zdjęcia. Bo w ten sposób robiłabym sobie krzywdę. Od tego są dziś koordynatorzy scen intymnych na planie" - powiedziała w jednym z wywiadów.
Tę jej otwartość na przekraczanie granic doceniła Maria Sadowska. "Bardzo dobrze mi się z nią pracowało, bo Helena ufa reżyserowi. Cieszę się, że mogłam odkryć ją dla dużego ekranu i życzę jej międzynarodowej kariery. Ufam, że sobie poradzi, bo jest mądra, inteligentna, tylko nie będzie jej łatwo. Myślę, że nazwisko, które nosi powoduje, że wiele osób ją ocenia ją pochopnie i będzie musiała podwójnie udowadniać, że role, które dostaje nie zawdzięcza temu, że nazywa się Englert, tylko, że ona sama jest wyjątkowa" - mówi PAP Life reżyserka.
Wszystko wskazuje na to, że Helena Englert jest gotowa na to, by mierzyć się z legendą swojego nazwiska, porównaniami do sławnych rodziców. Nie raz już zetknęła się z komentarzami, że nie ma ani wyjątkowej urody ani nadzwyczajnego talentu, a wszystko co do tej pory udało się jej osiągnąć to zasługa mamy i taty. Dlatego artykułów na swój temat konsekwentnie nie czyta. A w wywiadach podkreśla, bycie dzieckiem znanych rodziców to przywilej, z którego można korzystać mądrze albo niemądrze. Doskonale zdaje sobie sprawę, że rodzice zapewnili jej start, o jakim większość jej rówieśników mogłoby marzyć.
"Jestem z Warszawy, z dobrego domu, po międzynarodowych szkołach, na dodatek z branży. Musiałam zrozumieć, jakie korzyści dostałam już na starcie (...) chyba jestem rozpieszczona. Środowisko, w jakim się wychowałam, to rodzaj bańki (...) - wyznała w jednym z wywiadów. Tego, że nazwisko może być dla Heleny ciężarem, bardziej obawiają się jej rodzice. "Czy będę uczestniczył w jej życiu, czy nie i tak wszyscy będą mówili, że ja jej pozałatwiałem. To jest silniejsze w tym kraju. Moje starsze dzieci miały to samo, że nauczyciele zaczęli ich +tatać+, bo +tata to tego...+. No, jak ktoś jest ambitny, a dzieci są ambitne, to ma dość tego taty, który jest stawiany na wzór. Moją córkę z tych ambicji +englertowskich+ wyleczyło to, że dostała się na Tisch. Tam nikt nie mógł powiedzieć, że tatuś załatwił, bo tam tatuś jest +nobody+" - powiedział w jednym z wywiadów Jan Englert.
Zanim jednak Helena Englert po maturze w międzynarodowej szkole w Warszawie została przyjęta do wspomnianej Tisch School of the Arts Uniwersytetu Nowojorskiego, uczelnię niewątpliwie cieszącą się dobrą renomą i szczycącą sławnymi absolwentami (m.in. Anne Hathaway, Angelina Jolie, Lady Gaga, Martin Scorsese czy Woody Allen), spędziła pierwszych kilkanaście lat swojego życia w cieplarnianych warunkach. Kiedy 14 czerwca 2000 roku przyszła na świat, jej ojciec miał 57 lat i w dorobku setki ról teatralnych i filmowych.
Narodziny Heleny ochoczo komentowała prasa, która kilka lat wcześniej pisała o sensacji, jaką był w środowisku artystycznym związek Englerta i Ścibakówny. Kiedy się poznali, on był profesorem Akademii Teatralnej, a ona jego studentką. Do tego Ścibakówna po studiach została przyjęta do zespołu Teatru Narodowego, z którym od lat był związany Jan Englert. Kiedy dowiedziała się, że jest w ciąży, była w trakcie prób do "Szkoły żon" w reżyserii Jana Englerta, premiera sztuki odbyła się w 2 marca, w dniu imienin Heleny i właśnie dlatego córeczka aktorskiej pary dostała takie imię.
Mała Helenka od dziecka była nie tylko obiektem zainteresowania mediów. Była też stałą bywalczynią Teatru Narodowego. Jak sama mówi, wychowała się na "Świętoszku" i "Ślubach panieńskich", a widok znanych aktorów był dla niej codziennością. Jej matką chrzestną została Anna Dymna, od której przez lata w prezencie urodzinowym dostawała piękne filiżanki, ale od dawna nie mają ze sobą kontaktu. Helena od początku byłą też "dziewczynką z dobrego domu". Chodziła na balet, uczyła się francuskiego, trenowała jazdę konną, grała na fortepianie - skończyła nawet szkołę muzyczną pierwszego stopnia. A wakacje spędzała z rodzicami w Juracie. Helena Englert wspomina to miejsce z sentymentem, bo tam rodzice pozwalali jej na większą swobodę i nie musiała meldować się co pół godziny.
Po raz pierwszy na planie filmowym Helena Englert pojawiła się mając zaledwie dwa lata. W filmie Juliusza Machulskiego "Superprodukcja" wystąpiła w roli dziecka Beaty Ścibakówny i Jana Englerta, którzy w epizodycznych rolach zagrali samych siebie. Świadomie po raz pierwszy weszła na plan, gdy miała 13 lat. Zagrała wtedy w filmie "Układ zamknięty" Ryszarda Bugajskiego. Reżyser zaproponował wtedy rolę Ścibakównie, a że grana przez nią bohaterka była matką dwóch córek, zaproponował, by jedną z nich zagrała właśnie Helena. Aktorka po przeczytaniu scenariusza miała wątpliwości, bo film zapowiadał się na dość mocny, było w nim sporo scen przemocy. W domu odbyła się więc narada rodzinna. Jan Englert doszedł do wniosku, że rola córki jest niewielka, ale ważna, dlatego jeśli Helena chce wystąpić, to może to zrobić.
Opinie rodziców wciąż są dla Heleny ważne, chociaż dziś decyzje zawodowe podejmuje sama. Gdy dostała scenariusz "Pokusy", zapytała ojca, czy powinna wejść w ten projekt. Usłyszała wtedy, że niezależnie od tego, jak ten film zostanie przyjęty, to jest to główna rola, a praca w tym zawodzie jest przywilejem i jej rówieśnicy daliby się za to pokroić. Helena przekonała się o tym bardzo szybko. I o ile spodziewała się, że filmy, w których gra nie wszystkim się spodobają, to zaskoczyła ją chłodna reakcja jej znajomych.
Po premierach "Pokusy" i serialu HBO jej telefon zaskakująco długo milczał. Przeżyła rozczarowanie, bo wydawało jej się, że ma wokół siebie grupę osób, które jej kibicują i stoją za nią murem. Teraz nastąpiła weryfikacja przyjaźni i grono znajomych bardzo się zmniejszyło. Zrozumiała, że samotność też jest kosztem uprawiania tego zawodu. Ale nie zniechęciło jej to do aktorstwa. To jej pasja, miłość, wybór na całe życie, a ona chce się uczyć, rozwijać i trzymać się ludzi, którzy będą ją ciągnąć w górę, a nie w dół. Dlatego zamiast na opiniach innych skupia się na pracy, bo mocno wierzy w słuszność słów "co cię nie zabije, to cię wzmocni".
Aktorką chciała być od dawna. Ale na planie "Układu zamkniętego" przeżyła duże rozczarowanie. Nie spodobało jej się ciągle oczekiwanie na swoje ujęcie, hałas, dużo ludzi. Wydawało jej się, że to nie dla niej. Po jakimś czasie wybrała się jednak do agencji aktorskiej i wkrótce wzięła udział w castingu do serialu "Barwy szczęścia". Wygrała go i podpisała umowę na rok. Po pierwszym dniu zdjęciowym była przerażona, płakała, chciała zrezygnować. Umowa zobowiązywała ją do kontynuowania pracy, więc poszła na plan następnego dnia, potem następnego itd. Z każdym dniem było coraz lepiej, spodobało jej się, że jest traktowana jak dorosła, że jej zdanie się liczy, zupełnie inaczej niż w szkole. Na planie radziła sobie coraz lepiej, uważnie oglądała odcinki ze swoim udziałem, poprawiała błędy. Praca w "Barwach szczęście" przeciągnęła się do dwóch lat. Od tamtej pory Helena Englert grała już regularnie, przeważnie pojawiała się w epizodycznych rolach w serialach telewizyjnych, m.in. "Diagnozie", "O mnie się nie martw", "Wojennych dziewczynach".
Gdy kończyła szkołę średnią, nie miała cienia wątpliwości, co będzie studiować. Pytanie brzmiało tylko "gdzie?". Helena nie chciała zdawać do szkół aktorskich w Polsce, żeby uniknąć oskarżeń o koneksje. Dlatego po maturze wyjechała do Nowego Jorku, do wspomnianej już Tisch School of the Arts. Czuła się wybranką losu. Mało kto może sobie pozwolić na studia w Nowym Jorku. Czesne plus koszty utrzymania to ok. 200 tysięcy złotych rocznie. Dla jej rodziców było to obciążenie, ale spełnienie marzeń córki było priorytetem. Podobno właśnie dlatego oboje zdecydowali się zagrać w "Dziewczynach z Dubaju".
Helena wybrała Nowy Jork nie tylko dlatego, żeby być anonimową studentką, a nie córką Englerta. Chciała zmienić środowisko, poznać nowych ludzi, nowe metody nauczania inny styl życia. Szybko jednak poczuła, że to nie jest jej miejsce, że się tam nie odnajduje. Męczyła ją amerykańska kultura relacji społecznych, przymus ciągłego uśmiechania się, nieprzyznawania się do słabości. Tęskniła. Już po dwóch miesiącach od wyjazdu ustawiła na swoim laptopie jako tapetę zdjęcie kolumny Zygmunta.
Słynna szkoła także ją rozczarowała, ciągle słyszała, że wszystko robi "amazing", a ona wcale nie uważała, że jest świetna, czuła, że się nie rozwija. Do tego wybuchła pandemia, martwiła się o rodziców, poza tym uczenie się aktorstwa online z pokoju wydało jej się bez sensu. Po roku wróciła do Warszawy. Zdała do warszawskiej Akademii Teatralnej i została przyjęta od razu na drugi rok, bo zaliczono jej rok nauki w Stanach. Na trzecim roku poprosiła władze uczelni, żeby została przydzielona do grupy, którą prowadziła Agata Kulesza, bo drugą prowadził Jan Englert. Dziś ma już za sobą wszystkie egzaminy, zagrała spektakl dyplomowy. Czeka ją jeszcze magisterka.
Ważniejszy niż praca magisterska będzie według Heleny Englert jej trzeci projekt filmowy, bo to zdefiniuje ją jako aktorkę. Dlatego będzie starała się uważnie dokonać wyboru kolejnej roli. Już wkrótce weźmie udział w projekcie teatralnym. Dostaje zaproszenia na castingi, wysyła self-, ale dopóki nie ma żadnych konkretów, to nie chce na ten temat mówić. Poza aktorstwem jej pasją jest moda. Razem z kilkoma osobami, które poznała na planie ostatnich filmów, rozwija swoją markę modową EMSH. Większość kreacji, w których pokazała się na oficjalnych wyjściach, sama projektowała. Rodzice jej kibicują.
"Ostatnio oni słuchają mnie, bo ja mam taką dziwną cechę, że nie widzę ograniczeń. I wszędzie tam, gdzie ktoś mówi, że się nie da, to ja chcę udowodnić, że się da" - powiedziała w jednym z wywiadów Helena Englert. Nic dziwnego, że rodzice jej słuchają, bo w ostatnim czasie to właśnie ona jest najbardziej rozchwytywaną aktorką w klanie Englertów. Niektórzy nawet żartują, że już niedługo role się odwrócą i o Beacie Ścibakównie i Janie Englercie będzie się mówić "rodzice znanej córki".
Tekst Izabela Komendołowicz-Leńańska