Humor łączy się z nostalgią, a zmęczeni już ratowaniem świata superbohaterowie udzielają ojcowskich rad przebranym w lateksowe stroje milenialsom. Łamanie praw fizyki, jakie staje się znakiem rozpoznawczym głównego bohatera, to jednak pikuś przy problemach, z jakimi mierzyć się musiała ta produkcja. Dobrze jednak, że finalnie powstała, bo "Flash" przypomniał mi, dlaczego zawsze było mi bliżej do uniwersum DC niż Marvela.
Jakkolwiek by to nie zabrzmiało, akurat ci superbohaterowie (mam na myśli postaci pojawiające się na kartach komiksów DC) byli dla mnie zawsze bardziej ludzcy. A przez to ciekawsi, łatwiejsi do utożsamienia się i trzymania za nich kciuków. Momentami mroczni, chwilami ulegający własnym słabościom, a kiedy indziej mocno nieporadni. Flash, a raczej Barry Allen, bo w tej odsłonie poznajmy go w filmie Andy'ego Muschiettiego (wcześniej reżysera udanej adaptacji klasyka Stephena Kinga - "To") w największym stopniu zalicza się do tej ostatniej grupy.
Rozczochrany, wyraźnie niedobudzony i spóźniony do pracy wchodzi do piekarni, by zamówić swoją ulubioną kanapkę, a gdy okazuje się, że nie ma sprzedawczyni, która wie, co ma przygotować, dopadają go poważne problemy natury komunikacyjnej. Każdy, kto nie jest mistrzem small talku, poczuje się w tym momencie jak w domu. I tu dochodzi do pierwszej (i jednej z wielu) zabawy z czasem, bo w trakcie kompletowania zamówienia Barry przywdziewa superbohaterski strój, zamienia się we Flasha i w kapitalnej scenie ratuje grupę noworodków z walącego się szpitalnego budynku. Tak, by wrócić po gotową kanapkę i pomknąć dalej.
Czas zresztą w tym filmie jest kluczowy i mocno koresponduje z ponadnaturalnymi mocami, ale też determinuje życie oraz wybory głównego bohatera. Paradoksalnie to właśnie pogodzenie się z czasowym porządkiem będzie dla Barry'ego większym wyzwaniem niż wszyscy antagoniści razem wzięci. A niespodziewanie pojawi się chociażby dobrze znany już z superbohaterskich filmów Generał Zod, który ściga zbiegłego Kal-Ela aka Supermana i bynajmniej nie przejawia względem Ziemian pokojowych zamiarów. Eksperymenty jakie Barry/Flash prowadzi z czasoprzestrzenią, a przed czym ostrzega go nie kto inny, a sam Batman, mają podłoże osobiste. Chłopak chce odwrócić bieg zdarzeń, w wyniku których przed laty zginęła jego matka, a ojciec na długi czas wylądował w więzieniu.
Zawirowania z multiwersum mają jednak swoje konsekwencje. Te zabawne, jaką jest alternatywna rzeczywistość, w której to Eric Stoltz, a nie Michael J. Fox był gwiazdą "Powrotu do przyszłości" (1985), z kolei Kevin Bacon kreślił powietrzne akrobacje wojskowym myśliwcem w "Top Gun" (1986). Ale i poważniejsze, jaką dla Barry'ego była konfrontacja z młodszą wersją samego siebie. Bo "Flash" mimo pędzącej akcji oraz całej superbohaterskiej otoczki jest w gruncie rzeczy opowieścią o akceptacji nie tylko zdarzeń, ale również samego siebie. Rodzaj tego typu "podwójnej" roli, wymagającej w jednej chwili całkowitej zmiany tonacji, to dla aktora nie lada gratka, ale i rodzaj egzaminu. Bo przecież ktoś, kto świetnie radzi sobie w komediowej, żartobliwej odsłonie, niekoniecznie sprawdzi się w tej nieco bardziej dramatycznej.
Nie jest to przypadek Ezry Millera, dźwigającego poniekąd na swoich barkach tę efektowną opowieść. Amerykański aktor, który w ostatnim czasie kontrowersjami wokół swojej osoby mógłby obdzielić pewnie połowę Hollywood, przed kamerą spisuje się świetnie. Talent, charyzma, rodzaj aktorskiej nieprzewidywalności sprawiają, że przypomina mi on młodego Joaquina Phoeniksa, a to ogromny komplement. W filmie Muschiettiego warto zwrócić uwagę na jeszcze jedną kreację. Mowa o Michaelu Keatonie, czyli najbardziej klasycznym z wszystkich Batmanów. Tym razem raczej w roli sędziwego doradcy, przez którego przemawia duże życiowe doświadczenie, aniżeli zbawcy Gotham. Jako, że była to zawsze moja ulubiona postać z uniwersum DC, z zadowoleniem mogę podsumować "Flasha" słowami: Pamiętaj, Batman ma zawsze rację!
8/10
"Flash", reż. Andy Muschietti, USA 2023, dystrybutor: Warner Bros., premiera kinowa 16 czerwca 2023 roku.