Ryzyko, brawura, adrenalina! O westernach, motocyklach i wolności
Czy wspominałam już kiedyś, że lubię westerny? Żartuję oczywiście. Każdy, kto mnie zna czy choćby tylko zetknął się z moimi wypowiedziami w mediach, wie, że opowieści z Dzikiego Zachodu to filmowa miłość mojego życia. Kocham kowbojów za ich nieskrępowane poczucie wolności, za kierowanie się prostymi, tradycyjnymi zasadami i za to, że nawet w obliczu najgorszych trudności nigdy się nie poddają. Ale cóż, westernów powstaje dziś coraz mniej (nawet pomimo starań niezmordowanego Kevina Costnera, o czym pisałam przy innej okazji), a Dziki Zachód to już nieodwołalnie pieśń odległej przeszłości. Nawiasem mówiąc, nawet sama nazwa powoli odchodzi w zapomnienie - w Ameryce coraz częściej zamiast "Wild West" używa się określenia "Old West", czyli Dawny Zachód. Może to brzmi poprawniej, ale z pewnością już nie tak ekscytująco.
Cóż więc może począć kinomanka zakochana na zabój w przystojnych kowbojach, jeśli nie chce oglądać wciąż od nowa "Siedmiu wspaniałych" czy "Butcha Cassidy’ego i Sundance Kida"? Jest znakomite rozwiązanie - a są nim stare i nowe filmy o... motocyklistach! Ten pomysł przyszedł mi do głowy, gdy zobaczyłam zwiastun dramatu w reżyserii Jeffa Nicholsa pod jakże odpowiednim tytułem: "Motocykliści". To oparta na faktach historia grupy wyrzutków, którzy w latach 60. ubiegłego wieku z nieszkodliwej zbieraniny miłośników dwóch kółek stali się jednym z najpotężniejszych gangów terroryzujących Chicago. Filmowi jeźdźcy jednoczą się pod nazwą The Vandals, ci prawdziwi zaś określali się jako The Outlaws (Wyjęci spod prawa).
W pierwszej chwili można się zdziwić: co to ma wspólnego z westernem? Gdzie tu szlachetni rewolwerowcy, gdzie dzielni szeryfowie broniący zwykłych ludzi przed bandytami? Gdzie ten pionierski duch, który w połączeniu z bezprzykładną odwagą stał się nienaruszalnym fundamentem Stanów Zjednoczonych? I przede wszystkim gdzie ten kowbojski romantyzm konnej przejażdżki po prerii w kierunku zachodzącego słońca? Otóż według mnie... to wszystko jest również w opowieściach motocyklowych! Tylko nie zawsze rzuca się w oczy.
Wyobraźmy sobie taką scenę: samotny jeździec na podrasowanym motorze (to nie może być pierwsza lepsza maszyna, tylko najlepiej tak zwany "chopper", czyli pojazd ze specjalnie wysuniętym przednim kołem i wysoką kierownicą) pędzi po autostradzie. Czuje na twarzy pęd powietrza, całym ciałem też odczuwa dotkliwy upał lub przenikliwy ziąb - w zależności od temperatury. Nie jest oddzielony karoserią samochodu od zewnętrznego świata, przeciwnie - staje się jego częścią. Nie ograniczają go przystanki, dworce, porty lotnicze. Jedzie, dokąd chce, zatrzymuje się tam, gdzie mu się podoba. Czym jego motocyklowa jazda różni się od kowbojskiej wyprawy? Co najwyżej prędkością. I rykiem silnika.
Zresztą nie ma potrzeby wdawania się w poetyckie opisy. Weźmy przykład najbardziej oczywisty. "Swobodny jeździec", pierwszy tytuł, jaki przychodzi do głowy, kiedy mowa o motocyklach na kinowym ekranie. Absolutnie ikoniczny film o zmotoryzowanych podróżnikach szukających wolności na amerykańskich drogach. Ktoś pamięta, jak nazywają się główni bohaterowie? Podpowiem: Wyatt i Billy. Trudno o czytelniejszy hołd złożony pamięci historycznych postaci z Dzikiego Zachodu: Wyatta Earpa i Billy’ego Kida.
Motocykle to nie tylko swobodna jazda - by raz jeszcze odwołać się do klasycznego tytułu. To także niezgoda na konwenanse i ograniczenia wynikające z określonego stylu życia: pracę od dziewiątej do piątej, domek z ogródkiem, niedzielny obiad u mamusi... Jeździec na własne życzenie ustawia się poza nawiasem statecznego społeczeństwa, ponieważ ma poczucie, że do niego nie pasuje, a gdzież indziej ma szukać zrozumienia, jeśli nie wśród sobie podobnych wyrzutków? Gdy o tym myślę, cały czas przypomina mi się jedna z moich ulubionych piosenek country: "Matki, nie pozwólcie, by wasi synowie wyrośli na kowbojów. Nigdy nie ma ich w domu i zawsze są samotnikami, nawet u boku kogoś, kogo kochają".
Kłopot w tym, że taki alternatywny styl życia prędzej czy później prowadzi do konfliktu z prawem. Motocykle to przecież ryzyko, brawura, igranie z niebezpieczeństwem, nieustanne uderzenia adrenaliny. I chęć pokazania wszystkim, że nie ma takiego wyczynu, którego się nie da dokonać. A potem z opowieści o prawdziwych lub zmyślonych wykroczeniach tworzą się legendy o gangach, które dodatkowo jeszcze podchwytuje kino, dodając nieodzowną dawkę widowiskowości i romantyzmu. Marlon Brando w "Dzikim" może przerażać jako wyjęty spod prawa opryszek, o wiele bardziej jednak fascynuje jako zabójczo przystojny buntownik, któremu motor jeszcze dodatkowo przydaje uroku. Nawiasem mówiąc, to właśnie z inspiracji "Dzikim" powstaje filmowy gang The Vandals w "Motocyklistach" Jeffa Nicholsa. Czy to jeszcze życie naśladuje sztukę, czy już odwrotnie?
Oczywiście zdaję sobie sprawę, że członkowie prawdziwych gangów motocyklowych w większości przypadków niewiele mieli wspólnego z charyzmatycznymi amantami pokroju Marlona Brando (podobnie zresztą bandyci z Dzikiego Zachodu różnili się mocno od swoich odpowiedników z filmowych biografii). Ponura sława, jaką owiane były choćby słynne Anioły Piekieł (Hell’s Angels), sprawiła, że na przełomie lat 60. i 70. na ekranach kin obok zmotoryzowanych idealistów pragnących żyć po swojemu pojawiły się także groźne, bezwzględne i całkowicie zdeprawowane szumowiny. Ileż wówczas powstało filmów klasy B, w których jeźdźcy na motorach jawili się niczym potwory groźniejsze od rekina ze "Szczęk"! Już same tytuły działają na wyobraźnię: "The Wild Angels", "Devil’s Angels", "Motor Psycho"... A przypomnijmy sobie jeszcze, kto w brutalny sposób wykończył rodzinę tytułowego bohatera w pierwszym "Mad Maksie"! Prawdę mówiąc, nawet kiedy oglądam "Siłę magnum" (dla mnie to najlepsza ze wszystkich części cyklu o Brudnym Harrym, ale dopuszczam inne opinie), to na widok policyjnych morderców na motocyklach przechodzą mnie ciarki. Na dobrą sprawę to też przecież gang, tyle tylko, że umundurowany.
Ale cóż począć, zarówno wbrew staraniom moralistów, jak i rzeczywistemu obrazowi, w kinie zatriumfował w końcu ten romantyczny wizerunek. Stało się już regułą, że bohaterom filmowym motocykl dodaje męskości i seksapilu. Tom Cruise w obu częściach "Top Gun", kiedy nie szalał za sterami myśliwca, dosiadał maszyn marki Kawasaki (musiałam to sprawdzić, bo takich szczegółów nie mam w pamięci). Albo Arnold Schwarzenegger, który w drugim "Terminatorze" jeździł, a jakże, klasycznym Harleyem. Fascynacja jednośladami nie ominęła nawet filmowych superbohaterów. Chris Evans jako Kapitan Ameryka również postawił na Harleya (czy mogło być inaczej?), choć najbardziej oczywisty przykład, to rzecz jasna, Ghost Rider, w którego wcielił się Nicolas Cage. Jego maszyna powstała specjalnie na zamówienie twórców filmu i jeśli wierzyć specjalistom, do złudzenia przypomina motocykl Petera Fondy ze "Swobodnego jeźdźca". Ten ostatni zresztą partnerował Cage’owi w adaptacji komiksu i był pod wrażeniem gotowego pojazdu.
Pozwolę sobie wspomnieć o jeszcze jednym filmie, który co prawda nie należy do najbardziej udanych, ale za to stanowi przepiękną ilustrację mojego wywodu o duchowym pokrewieństwie motocyklistów i kowbojów. "Harley Davidson i Marlboro Man" z Mickeyem Rourke i Donem Johnsonem, czyli opowieść o przyjaźni wędrowca na dwóch kółkach i mistrza rodeo (nawiasem mówiąc, czy ktoś jeszcze pamięta te nawiązujące do westernów reklamy papierosów Marlboro, od których wzięło się przezwisko bohatera?). Jak widać, w Hollywood wszystko jest możliwe.
Chociaż nie, nie do końca. Uświadomiłam sobie właśnie, że wymieniając filmowych motocyklistów (a tę listę można by jeszcze uzupełnić o Anthony’ego Hopkinsa w "Prawdziwej historii", o Johna Travoltę z kolegami w "Gangu Dzikich Wieprzy", o Gaela Garcíę Bernala w "Dziennikach motocyklowych"... a przecież w odwodzie są jeszcze seriale pokroju "Synów anarchii" czy "Mayans MC"!), skupiłam się wyłącznie na mężczyznach! A gdzie w tym wszystkim kobiety? Gdzie bohaterki mknące po autostradzie?
Szczerze mówiąc, mam kłopot z odnalezieniem odpowiednich przykładów. Pamiętam Angelinę Jolie jako Larę Croft w "Tomb Raiderze", także Carrie-Anne Moss jako Trinity z cyklu "Matrix"... Ale prawdę powiedziawszy, wszystkie inne kandydatki odsuwa w cień Marianne Faithfull we francusko-brytyjskim (!) filmie z 1968 roku (!!) zatytułowanym po prostu "Dziewczyna na motocyklu". Tytułowa bohaterka w kostiumie założonym na gołe ciało (!!!) podąża, jakżeby inaczej, Harleyem na spotkanie z Alainem Delonem (ja jej się nie dziwię). O tym, co dzieje się po drodze, wolę nie wspominać na wypadek, gdyby zajrzały tu osoby nieletnie. To produkcja zdecydowanie dla dorosłych.
A co z innymi bohaterkami? Trzeba, niestety, pogodzić się z tym, że motocykle to przede wszystkim męski świat. Kobiety rzadko mają do niego wstęp. Bywa, że ich partnerzy poświęcają więcej uwagi swoim maszynom niż towarzyszkom (kiedyś duże wrażenie zrobił na mnie przejmująco smutny wiersz dziewczyny harleyowca: "Gdybym była twoim motocyklem"). Dzieje się tak również w filmowej opowieści o gangu The Vandals. Bohaterowie, z początku szukający chłopięcej pasji niedzielni kierowcy, coraz bardziej oddalają się od swoich żon i narzeczonych. Jak ci kowboje z piosenki: nawet kiedy są w ich towarzystwie, to tak naprawdę przebywają we własnym świecie. Aż w końcu przekraczają granicę, zza której bardzo trudno wrócić.
"Motocykliści" zapowiadają się całkiem interesująco jako film, który umiejętnie konfrontuje romantyczny (przypomnę, inspirowany kinem!) wizerunek władców autostrady z rzeczywistym, przyziemnym i wcale nie takim atrakcyjnym obrazem terroru i przemocy. I mam wrażenie, że pod tym względem również ma sporo wspólnego z westernem. Tylko może takim późniejszego chowu, w stylu "Dzikiej bandy" Sama Peckinpaha czy "Bez przebaczenia" Clinta Eastwooda. Ale to przecież żaden problem. Skoro twórców opowieści z Dzikiego Zachodu stać było niegdyś na odbrązawianie legend, to dlaczego dzisiaj specjaliści od kultowych motocykli nie mieliby zrobić tego samego?
Zobacz też: Wolverine i inni herosi: Yola Czaderska-Hayek o superbohaterach
Yola Czaderska-Hayek, Hollywood, 09.08.2024