Czy ktoś potrafi podać z pamięci, ile wzrostu ma Wolverine z komiksów Marvela? Ja w pierwszej chwili miałabym kłopot, o ile bowiem wiadomości na temat westernów i dawnego Hollywoodu można u mnie sprawdzać jak w encyklopedii, o tyle informacje na temat superbohaterów wolę na wszelki wypadek sprawdzać we wiarygodnych źródłach. Dlatego sprawdziłam - według oficjalnych danych ze strony internetowej wydawnictwa Marvel Wolverine jest wysoki na pięć stóp i trzy cale, co daje jakieś 160, góra 161 centymetrów. Cała rzecz w tym, że podobnie jak rosomak, od którego wziął swój przydomek, niedostatek postury rekompensuje agresją, siłą i wytrzymałością.
A teraz pytanie drugie: ile mierzy Hugh Jackman, który od prawie ćwierć wieku wciela się w mutanta z pazurami? Tu już łatwiej o odpowiedź: sześć stóp i trzy cale. Czyli góruje nad komiksowym bohaterem o dobre 30 centymetrów. Jest też - nie oszukujmy się - o wiele przyjemniejszy dla oka.
Gdy przeglądałam zeszyty Marvela wydane jeszcze w ubiegłym stuleciu, przed premierą pierwszego filmu "X-Men", uderzyło mnie, jak bardzo wówczas zarośnięty, wiecznie skrzywiony Wolverine odbiegał od wizerunku amanta. To taki typ, o którym kobieta - i to nie każda! - zamiast "przystojny", powie "interesujący". Gotowa jestem iść o zakład, że to właśnie Hugh nadał komiksowemu bohaterowi więcej ogłady i męskiego uroku. Pomijam już tak marginalną w gruncie rzeczy kwestię, że Rosomak pochodzi z Kanady, grający go aktor zaś jest Australijczykiem z krwi i kości, bo jakież to w końcu ma znaczenie?
Dziś już mało kto pamięta, że artystą pierwotnie obsadzonym w roli bohatera z pazurami był Dougray Scott (też, swoją drogą, nie Kanadyjczyk, tylko Szkot), fascynujący brzydal, który z pewnością bez porównania lepiej pasowałby do wizerunku wiecznie skrzywionego ponuraka z komiksu. Okazało się jednak, że aktor był zbyt pochłonięty realizacją "Mission: Impossible 2", wskutek czego Hugh Jackman trafił na plan "X-Men" nagle, niemalże z łapanki. "Wszystko działo się jakby poza mną. Kazali mi grać, to grałem" - wspominał potem w rozmowie ze mną.
Zabawnie wraca się do jego wynurzeń, zwłaszcza dzisiaj, gdy nikt chyba nie wyobraża sobie, by Rosomaka na dużym ekranie mógł zagrać ktokolwiek inny. "Wolverine to postać, która staje się ważniejsza niż aktor" - wmawiał mi zawzięcie Hugh przed dwiema dekadami, kiedy dopiero oswajał się z rolą kanadyjskiego mutanta.
Cóż, trudno było mu się wówczas dziwić. Podobny sposób myślenia był charakterystyczny dla ubiegłego stulecia, kiedy dla widzów - szczególnie tych najmłodszych - liczyło się najbardziej to, że zobaczą na ekranie Batmana czy Hulka, a kwestia, kto konkretnie wcieli się w tę postać, zajmowała ich znacznie mniej. Dla niejednego aktora rola superbohatera stawała się wtedy przekleństwem, powodowała natychmiastowe zaszufladkowanie i przekreślała karierę. Znakomicie opisuje ten mechanizm film Allena Coultera "Hollywoodland" (2006), oparty na faktach dramat o upadku George’a Reevesa, odtwórcy roli Supermana w serialu telewizyjnym z lat 50. Mimo ogromnej popularności, jaką artysta cieszył się wśród dziecięcej widowni, w Fabryce Snów komiksowy trykot odebrał mu szansę na poważne kreacje, co ostatecznie popchnęło go do samobójstwa. Rzecz nie do uwierzenia w dzisiejszych czasach, gdy rola superbohatera daje nie tylko finansową satysfakcję, ale i przepustkę do wielkiej sławy!
Jak na ironię, Ben Affleck, który w "Hollywoodland" wcielił się w nieszczęsnego Reevesa, zagrał także dwóch innych superbohaterów: Daredevila i Batmana. Paradując na ekranie w stroju Supermana, na dobrą sprawę zaliczył trzecią rolę tego rodzaju, zdobywając w mojej opinii tytuł rekordzisty. Gdy mu to oznajmiłam, w pierwszej chwili się żachnął: "Przecież ja wcale nie grałem Supermana, tylko aktora odtwarzającego tę postać". Szybko jednak zdał sobie sprawę, że wcielić się aż w trzech komiksowych herosów z najwyższej półki to nie byle osiągnięcie, i z zabawnym błyskiem w oku przyznał mi rację: "Technicznie rzecz biorąc, faktycznie miałem na sobie kostium z wielkim S. Nie da się temu zaprzeczyć". Nawet jeśli nie były to trzy pełne role, to powiedzmy, że dwie i pół - a to i tak więcej niż niejeden gwiazdor Hollywoodu miałby w swoim dorobku.
Swoją drogą, na temat "kostiumu z wielkim S" znacznie więcej od Bena Afflecka miał do powiedzenia jego partner z "Ligi Sprawiedliwości", Henry Cavill, który został Supermanem w cyklu filmów inspirowanych obrazkowym uniwersum DC Comics. Miałam okazję usłyszeć od niego opowieść o tym, jak po raz pierwszy założył ten legendarny strój: "Przyszedł ten dzień, kiedy dostałem do przymierzenia prototyp kostiumu. Podczas zakładania stałem tyłem do lustra, nie chciałem w ogóle na to patrzeć, dopóki wszystko nie będzie na mnie leżało jak trzeba. Po czym odwróciłem się i... To była jedna z tych chwil, których nie zapomnę do końca życia. Miałem na sobie strój Supermana! I nawet czułem się jak Superman. Wydawało mi się, że wystarczy lekko odbić się od podłogi, żeby poszybować. Wspaniały, niesamowicie ekscytujący moment".
Z przyjemnością patrzyłam na Henry’ego, który podczas tej relacji autentycznie cieszył się jak dziecko, teraz jednak, kiedy sobie przypominam naszą rozmowę, zaczynam się zastanawiać, czy aby odrobinę nie fantazjował. Bo mam na koncie niemało spotkań z aktorami grającymi superbohaterów i wszyscy, dosłownie wszyscy jak jeden mąż narzekali zawsze na kostiumy. Christian Bale swój strój z filmu "Batman: Początek" nazwał "koszmarem": "Nie dało się w nim ruszać. Można było nabawić się klaustrofobii, zwłaszcza że samo zdjęcie kostiumu zajmowało jakieś 15-20 minut. A całkiem często dochodziło do sytuacji, w których zwyczajnie nie dawało się w nim oddychać". Z kolei Tom Holland, czyli obecny Spider-Man, pomstował: "Tyle razy prosiłem, żeby wszyli mi tam rozporek - i nic! Pamiętam, że któregoś dnia przy kręceniu ‘Homecoming’ przepracowałem w kostiumie jedenaście godzin i ani razu nie byłem w ubikacji! Po skończeniu zdjęć ledwo już mogłem wytrzymać". Podejrzewam więc, że Henry’ego Cavilla w trakcie naszej rozmowy trochę za bardzo poniósł entuzjazm na myśl o zagraniu Supermana.
Z drugiej jednak strony zawsze to lepiej niż miałby z tego powodu cierpieć jak nieszczęsny George Reeves. Gdy zestawiam sobie w myślach odległą, tragicznie zakończoną historię niespełnionego aktora oraz błyskotliwe kariery jego współczesnych kolegów po fachu, którym role bohaterów w trykotach przyniosły majątek, zastanawiam się, kiedy właściwie nastąpił przełom, po którym wcielanie się w postać z komiksu przestało być dla dojrzałego artysty powodem do wstydu?
Teoretycznie odpowiedź wydaje się oczywista: pierwszą produkcją, która odniosła na tyle znaczący komercyjny sukces, by superbohaterów nareszcie zaczęto traktować serio, był "Spider-Man" Sama Raimiego z 2002 roku. Rozwiązanie okazało się banalnie proste: historię o chłopaku z supermocami wystarczyło opowiedzieć tak, by wyglądała jak normalny film, a nie kreskówka z żywymi aktorami. Człowiek-Pająk przetarł drogę innym herosom Marvela, a szczególnie Iron Manowi, który wkrótce potem zawojował świat, ale to już inna historia.
Tyle tylko, że - przynajmniej moim zdaniem - nie byłoby powodzenia "Spider-Mana" bez wcześniejszych o dwa lata "X-Men" Bryana Singera. To przecież w tym filmie narodziła się ta urocza świecka tradycja gościnnych występów Stana Lee, które później stały się znakiem rozpoznawczym Uniwersum Marvela. To właśnie tu mogliśmy - jeśli nie po raz pierwszy, to z pewnością jeden z pierwszych - oglądać superbohaterów bez kostiumów, po domowemu, w trakcie codziennego życia. No i tu przede wszystkim pojawił się Wolverine, od którego nieprzypadkowo zaczęłam mój wywód. Stawiam tezę, że właśnie od niego wszystko się zaczęło.
Jakże to powiedział Hugh Jackman? Postać staje się ważniejsza niż aktor? Gdzie tam, jest dokładnie odwrotnie! To właśnie odpowiednio obsadzony aktor potrafi stworzyć wyrazistą, zapadającą w pamięć kreację z dowolnego materiału. I najzabawniejsze jest właśnie to, że przystojny Australijczyk, powołując do życia otoczoną dziś kultem postać, skutecznie odebrał słuszność własnym słowom. Gdyby nie Hugh i jego brawurowo zagrany Rosomak, być może innym artystom zabrakłoby odwagi w podejściu do komiksowych ról i dzisiaj nie mielibyśmy okazji podziwiać np. Benedicta Cumberbatcha jako Doktora Strange’a, Samuela L. Jacksona jako Nicka Fury’ego czy - last but not least - Roberta Downeya Juniora w roli Tony’ego Starka.
Choć ten ostatni wyznał mi kiedyś, że jego rola w "Iron Manie" nie u wszystkich wywołała jednakowy entuzjazm: "Do dziś niektórzy nie mogą się nadziwić, jak to się stało, że jakaś głupia bajka o facecie, który lata w metalowej zbroi, narobiła tyle szumu. Słyszałem nawet głosy, że zhańbiłem się jako aktor, występując w czymś takim!". No cóż, jestem przekonana, że Robert ocierał z oczu łzy przez całą drogę do banku.
Iron Man, jak wiemy, oddał życie w filmie "Avengers: Koniec gry". Coraz częściej jednak słyszę pogłoski o jego ewentualnym powrocie na ekran. W komiksie nie byłoby to niczym dziwnym, superbohaterowie bowiem co jakiś czas efektownie giną i równie spektakularnie wracają do żywych. W kinie jednak to wciąż coś nowego. Dlatego właśnie tak czekałam na premierę filmu "Deadpool & Wolverine", w którym Hugh Jackman - po dramatycznej śmierci swojego bohatera w "Loganie" Jamesa Mangolda - znów wprawia w ruch metalowe pazury. To podwójna przyjemność: zobaczyć w akcji zarówno przeuroczego aktora, jak i ikonicznego bohatera, któremu - powtórzę to z całą mocą - współczesne kino superbohaterskie zawdzięcza absolutnie wszystko.
A z tego, co widzę na zdjęciach i w zwiastunach, Hugh po raz pierwszy wystąpi w żółciutkim kostiumie Wolverine’a znanym z obrazkowych zeszytów Marvela. Już nie mogę się doczekać, kiedy będę mogła z nim porozmawiać o wrażeniach z przymierzania tego stroju. Ciekawe, czy wzorem Henry’ego Cavilla będzie pełen entuzjazmu, czy też niczym Christian Bale nazwie kanarkowy ciuszek koszmarem? Wydaje mi się, że znam odpowiedź.
Yola Czaderska-Hayek, Hollywood, 26.07.2024