"Annette": Nie przestawaj śpiewać [recenzja]

Adam Driver i Marion Cotillard w scenie z filmu "Annette" /materiały prasowe

W kinie Leosa Caraxa zawsze chodziło o eksperyment, o dążenie do czegoś nowego, jego filmy zajmowały miejsce osobne. Były wybujałe, rozrzutne, siały zamęt, miały w sobie niezwykłą popową intensywność. Otwierający festiwal w Cannes "Annette", nadal ma tę fantazję, ten żywioł, choć nieco ujarzmiony. Jeśli zastanawiacie się jednak, czy Carax dojrzał, spoważniał, czy może wykonał wielki skok od awangardy do przedsionka mainstreamu, to uspokajam - wszystko dzieje się na jego prawach.

Ostatnimi czasy był nieobecny, mało było o nim słychać, zapadł w bardzo głęboki sen, minęła prawie dekada od jego poprzedniego filmu. Carax miewał już podobne przestoje, za każdym razem wracał odmieniony. Warto w paru słowach przypomnieć tę historię. Po trzech pierwszych filmach, które naznaczyły go najbardziej i wpisały w nurt rozbuchanego "neobaroku", zrobił sobie osiem lat przerwy, wyściubił na chwilę nos u schyłku wieku i znowu gdzieś przepadł. Kilkanaście lat później wrócił z filmem, który wbił się klinem w konkursu canneński, został okrzyknięty sensacją festiwalu. Było to "Holy Motors" - absolutny triumf Caraxa, dzieło jego życia. Film był feerią wyobraźni surrealistycznej, obrazem silnie odklejonym od tego, co znamy z kina, ulepiony z paradoksów. Każda próba jego gatunkowego sklasyfikowania lub streszczenia do dzisiaj w zasadzie mija się z celem.

Reklama

"Annette" jest kolejnym powrotem zaskakującym, powstałym jakby na przekór rozmaitym wróżbom i prognozom. Carax pierwszy raz nakręcił coś w języku angielskim, zrezygnował z etatowego aktora, Denisa Lavanta, zwerbował aktorską śmietankę, poszedł w klasyczną opowieść o nieszczęśliwej miłości, zazdrości, zbrodni i szukaniu przebaczenia. Na papierze to rzecz na przecięciu konwencji musicalu i melodramatu, czuje się, że jest to wszystko napędzane szekspirowską spuścizną i czesane pod styl hollywoodzki. Na ekranie sprawa oczywiście nie jest tak prosta.

Nie jest prosta, bo Carax łamie gatunkowe kości, wygina gatunkową ramę, już w prologu karty idą na stół. Zanim "Annette" w ogóle się rozpocznie, zanim poznamy właściwą historię, kamera odwraca się od planu filmowego, by skupić się na pracującej nad całym przedsięwzięciem ekipie. Rzecz dzieje się podczas sesji nagraniowej - duet Sparks nagrywa ścieżkę dźwiękową do filmu, który za minutkę zobaczymy, nagle panowie wybiegają na ulicę przy dźwiękach swojego utworu, dołączają do nich statyści, aktorzy, pojawia się też sam Carax ze swoją córką Nastyą. W pewnym momencie razem padną na kolana, z tej pozycji zwrócą się do publiczności. Wszystkie filmowe szwy zostają wydobyte na wierzch, czwarta ściana się łamie, zwykle ukryta sytuacja zostaje odsłonięta.

Oczywiście, że przedziwny to zabieg, ale samoświadomy, Carax wyciska z tego chwytu dwa, może nawet trzy efekty - umieszcza wszystko w dystansującym cudzysłowie, kruszy iluzję, demaskuje filmowy spektakl, a przy tym podkręca autobiograficzny i rozliczeniowy ton historii. W końcu to historia, która w pewnym sensie mu się w życia przydarzyła. Historia o sławie, która ma swoją cenę i rykoszetem uderza w bliskich.

Fabuła "Annette" jest prosta - on spotyka ją, zakochuje się, ona też. On jest popularnym stand-uperem z opinią skandalisty, ona znakomitą śpiewaczką operową, sopranistką o gołębim sercu. Razem tworzą parę z dwóch przeciwległych światów, pożywkę dla tabloidów, zostają ochrzczeni jako "Piękna i drań". Para próbuje jednak obronić swoje uczucie przed show-biznesową machiną. On prosi ją o rękę, ona wkrótce zachodzi w ciążę, ale gdy jedno z nich zaczyna robić większą karierę niż drugie, wypływa na wierzch zawiść i dochodzi do tragedii. W pewnym momencie "Annette" z historii o wielkiej miłości zamienia się w opowieść o szalejącym ego artysty; o nieromantycznym, upiornym, drugim dnie popularności. Także o toksycznej męskości, która nie cofnie się przed niczym.

Kryją się w tym również palące i domagające się poruszenia tematy, jak na mój gust zbyt duże na Caraxa. Trudno traktować takie kwestie jak #metoo czy wykorzystania małoletnich gwiazd przez rodziców w jego rękach poważnie, działają raczej na zasadzie frazesu. "Annette" jest najmocniejsza w tych momentach, w których na bok możemy odsunąć te wszystkie rozważania, refleksje i skupić się na spektaklu samym w sobie, którego rozmach jest przedsięwzięciem brawurowym. Ten film to musical, w którym zdecydowanie ktoś puszcza wodze fantazji; w którym każdy dialog zostaje wyśpiewany, a każda niemal scena umuzyczniona. Bohaterowie muzykują co chwila, na estradzie i poza nią - w trakcie spaceru, posiłku, porodu, seksu, czasem we śnie. Napisane przez duet Sparks utwory nie są tu tylko ozdobnym przerywnikiem, ale integralną częścią życia ekranowego.

Na końcu po tańcach i śpiewach pozostaje jednak gorycz. Adam Driver pojawia się w finale jako człek starszy, żylasty, z twarzą mocno przeoraną przez życie, staje jednocześnie przed ekranową córką, na którą przelał swoje grzechy. Nie ma wątpliwości, że za przebranym Driverem kryje się sam Carax. "Annette" to film bardzo osobisty, który jest rodzajem rozliczenia z własną przeszłością. Trudno doszukiwać się w nim najlepszego tytułu w portfolio Caraxa, ale istnieje prawdopodobieństwo, że to właśnie ten film mówi o nim i o jego kondycji więcej niż wcześniejsze arcydzieła.

7/10

"Annette", reż. Leos Carax, Niemcy, Francja, USA, Japonia, Belgia, Meksyk, Szwajcaria 2021, dystrybucja: Gutek Film, premiera: 20 sierpnia 2021 roku.

INTERIA.PL
Dowiedz się więcej na temat: Annette
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy