Reklama

Sandra Drzymalska: Warto zabrać głos

Sandra Drzymalska to aktorskie objawienie sezonu. Ostatnio mogliśmy ją oglądać w serialu "Sexify", który okazał się międzynarodowym hitem Netfliksa. W najbliższy piątek do kin trafi "Ostatni komers" - nagrodzony na ubiegłorocznym festiwalu w Gdyni debiut fabularny Dawida Nickela, w którym aktorka zagrała jedną z głównych ról.

Sandra Drzymalska to aktorskie objawienie sezonu. Ostatnio mogliśmy ją oglądać w serialu "Sexify", który okazał się międzynarodowym hitem Netfliksa. W najbliższy piątek do kin trafi "Ostatni komers" - nagrodzony na ubiegłorocznym festiwalu w Gdyni debiut fabularny Dawida Nickela, w którym aktorka zagrała jedną z głównych ról.
Sandra Drzymalska w scenie z "Ostatniego komersu" /Jakub Socha /materiały prasowe

Mateusz Demski: Pamiętasz swój komers?

Sandra Drzymalska: - Szczerze mówiąc, jak przez mgłę. To było tak dawno temu... Ile to się miało wtedy lat - trzynaście, czternaście?

Mnie się wydaje, że chyba szesnaście. W każdym razie nie bez powodu pytam cię o tamten czas. "Ostatni komers" to film opowiadający o ostatnim roczniku gimnazjalistów. Jak w ogóle wspominasz "gimbę"?

- Z perspektywy czasu myślę, że to był dziwny i wyjątkowy zarazem czas - taki okres przejściowy, przepoczwarzenia się. W podstawówce byliśmy jeszcze dziećmi, a gimnazjum to już coś pomiędzy dziecinnością a nastoletniością, pojawiało się wiele nowych emocji. Jak teraz to wspominam, to dochodzę do wniosku, że chodziłam chyba do jednej z klas, do której było najwięcej zastrzeżeń! Dzieciaki były różne - jedni ledwo zdawali, albo w ogóle, inni mieli wysoką średnią. Wyszła z tego mieszanka wybuchowa.

Reklama

Zapytam dla zasady: do której grupy się zaliczałaś?

- Ja byłam w grupie zdającej. Zazwyczaj kończyłam ze średnią pięć.

Czyli świadectwo z paskiem! Wracając jednak do tematu filmu: czy dostrzegasz jakieś podobieństwa między sobą a bohaterami? Widzisz w nich podobne doznania, rozterki, których sama doświadczyłaś?

- No pewnie! W ogóle mam takie poczucie, że "Ostatni komers" to pierwszy polski film, który tak pięknie przedstawił nastoletnią fascynację drugim człowiekiem. Też to przeżywałam. Co prawda pierwszego chłopaka miałam już w przedszkolu, nawiasem mówiąc, na spółkę z koleżanką. Ale wiadomo, że to była forma zabawy. W gimnazjum natomiast budziły się prawdziwe uczucia. Zaczynałam czuć silniejsze emocje, buzowały hormony. Co dwa tygodnie byłam zakochana w kimś innym.

Rozumiem, że to twoje gimnazjum było w rodzinnym Wejherowie.

- Tak.

Przyznasz chyba, że nie jest to zbyt duże i zbyt atrakcyjne dla młodych ludzi miejsce pod względem rozrywek. Bohaterowie "Ostatniego komersu" też wychowują się pośród takiej przeciętnej prowincjonalności -  trochę się snują, nie wiedzą, co ze sobą zrobić.

- U nas też tak to wyglądało. A to poszliśmy na boisko, a to na plac zabaw. Najwięcej czasu spędzaliśmy na przedszkolu, to była nasza główna miejscówka. Latem, kiedy przedszkole było zamknięte, to przesiadywaliśmy tam całymi dniami. Niby nic niezwykłego, a jednak uważam, że było w tym coś na swój sposób pięknego. Wszyscy mieszkaliśmy na jednym osiedlu, gdzie każdy się znał. Tworzyliśmy zgrane paczki, mimo że pochodziliśmy z różnych rodzin. Nie było ważne, że ktoś jest biedniejszy, że czegoś nie ma lub ma bardzo dużo. Nikt nikogo nie oceniał. Na osiedlu wszyscy byli sobie równi, przeżywaliśmy podobne nastoletnie problemy.

A jak wyglądał twój dom?

- Nie byliśmy jakoś bardzo zamożni, ale nigdy niczego nie brakowało. Żyliśmy w bloku - dwa pokoje, czterdzieści metrów kwadratowych. Ale najważniejsze, że był to kochający, wspierający i bardzo otwarty dom. Kaszubi chyba mają to do siebie, że są gościnni. U nas zawsze było pełno ludzi. Przychodziły do mnie koleżanki, koledzy, moja mama nas dokarmiała. A jak nie było rodziców, to wiadomo - zabawa na całego. Poza tym wychowałam się z dwójką młodszych braci. Nie wiem, jak to się działo, że my na tym metrażu dawaliśmy radę!

W domu były jakieś tradycje artystyczne?

- Nie. Tata był mechanikiem, mama pielęgniarką, bracia też nie mieli takich zainteresowań.

A jak rodzice przyjęli fakt, że córka zamarzyła, by zostać aktorką?

- Oboje ogromnie mnie wspierali. Mama wsadziła mnie do pociągu, jak jechałam na drugi etap egzaminów do Krakowa. Wiedziała, jak wiele znaczy dla mnie aktorstwo, dlatego powiedziała, że muszę tam jechać, bo inaczej będę żałowała. Bardzo jestem jej za to wdzięczna, tym bardziej, że po pierwszym etapie miałam duży kryzys. Zadręczałam się, że zdawanie do szkoły aktorskiej jest kosztowne dla rodziców. Jak się pochodzi z Pomorza, to wszędzie jest daleko. Trzeba było dojechać, coś zjeść, przenocować, a potem jeszcze jechać na drugi etap. Bałam się, że się nie uda. Że wysiłki rodziców pójdą na marne. I wtedy mama wepchnęła mnie do pociągu. Pojechałam do Krakowa, dostałam się za pierwszym razem.

Więc wyprowadziłaś się z domu jako 18-latka. Szkoła w Krakowie to był dla ciebie duży przeskok, taki trochę szybki kurs dojrzewania?

- No wiesz, w jednej chwili wszystko się dla mnie zmieniło. Wcześniej mieszkałam w Wejherowie, gdzie mogłam w dowolnej chwili wsiąść w pociąg i pojechać nad morzę. Miałam rodziców obok. A nagle zostałam oderwana od przysłowiowego cyca. Było trudno, bo ciągle jeszcze czułam się dzieckiem, Poza tym przyjechałam z małego miasteczka do miasta, gdzie toczyło się życie artystyczne. Miałam duże braki, czułam, że odstaję od ludzi, którzy mieli już kontakt ze sztuką. Wszystkiego musiałam uczyć się od zera. Dopiero w szkole zaczęłam tak naprawdę odkrywać literaturę, historię teatru.

A jak właściwie byłaś traktowana w szkole? Studenci szkół aktorskich coraz częściej zabierają głos w sprawie przyzwolenia na przemoc i traumatycznych fuksówek. Nie kryją, że trafiali na wykładowców, którzy ich upokarzali i wyzywali.

- Na pewno dla ludzi, którzy podobnie jak ja w młodym wieku trafili do szkoły, był to trudny czas. Wiadomo jednak, że z generalizowaniem trzeba uważać. W szkole faktycznie trafiłam na wykładowców, którzy nie byli zbyt ciekawi i którzy może w ogóle nie powinni być pedagogami. Ale na jedną taką osobę zawsze przypadali wspaniali profesorowie, którzy otwierali mnie na nowe rzeczy, wierzyli we mnie, wspierali. Dużo o temacie szkół artystycznych myślałam i dochodzę do wniosku, że nie jest to jednolicie czarne, albo jednolicie białe. Jednak uważam, że wykładowcy zawsze powinni brać pod uwagę pozycję samego studenta - jaką ma wrażliwość, jakim jest człowiekiem, czego doświadczył. Dobrze, że o problemie się mówi, że coś się dzieje. W ogóle mam wrażenie, że jakaś rewolucja dzieje się teraz wszędzie, nie tylko w szkołach. To się czuje w powietrzu i całym sercem wspieram te zmiany!

Dokładnie wiem, co masz na myśli. Ale skoro już przy tym jesteśmy, czy czujesz, że jako aktorka z pierwszych stron gazet masz obowiązek, żeby w pewne tematy się angażować? Czy może publiczny wizerunek grubą kreską oddzielasz od  swoich przekonań?

- No jest to dla mnie trudne. Ale wiem, że kiedy jest się już choć trochę rozpoznawalnym, to warto zabrać głos. Ja nie politykuję, nie czuję się kompetentna. Mówię tylko, że na pewne rzeczy po prostu się nie zgadzam. Nie ma we mnie zgody na agresję, prześladowania ludzi ze względu na rasę czy orientację seksualną. Zawsze uważałam, że człowiek jest człowiekowi równy. Bez względu na wszelkie różnice. Każdy ma prawo do wyboru. Każdy może kochać, kogo tylko chce.

A "Sexify"? Masz poczucie, że tym serialem w pewnym sensie też zabrałaś głos w kolejnej ważnej sprawie? W końcu mówicie o edukacji seksualnej, która w Polsce...

- ...leży i kwiczy? Szczerze mówiąc, nie wiem, czy tym serialem zabieramy głos. Trzeba sobie jasno powiedzieć, że "Sexify" nie jest produkcją edukacyjną. Nie można z niej czerpać wiedzy o seksie, ale wierzę, że ten serial ma siłę, żeby prowokować do myślenia. Być może młody człowiek po seansie zainteresuje się tematem, zacznie szukać informacji. Lepsze to niż życie w niewiedzy. Pamiętam, że za moich czasów edukacja seksualna też była żartem. A przecież to jest bardzo ważne, żeby z młodymi ludźmi o takich sprawach rozmawiać, żeby uświadamiać i przygotowywać ich do dorosłego życia. Po pierwsze, seks to podstawowa część życia każdego z nas. Po drugie, takie lekcje są niezbędne do tego, żeby chronić najmłodszych.

W "Ostatnim komersie" pojawia się wątek nieletniej dziewczyny, która zachodzi w ciążę z kolegą. Można w ciemno zakładać, że stało się tak, bo nie miała z kim o tym porozmawiać.

- W filmie jest taka scena, gdzie koleżanki próbują zrobić test ciążowy i ustalić, co dalej. Przecież widać, że te dziewczyny nie są świadome, nie mają żadnego wsparcia. Mogą sobie jedynie coś wyguglować. Byłoby inaczej, gdyby otrzymały pomoc ze strony szkoły. Wtedy wiedziałyby również, co to jest przekroczenie granicy, a także kiedy powiedzieć "nie".

Pozwól, że na koniec zapytam cię o boom na Drzymalską. No gdzie nie spojrzę, wszędzie twoja twarz! Kilka tygodni temu "Sexify", teraz do kin wchodzi "Ostatni komers", a przed tym wszystkim premierę miały filmy "Każdy ma swoje lato" i "Sole".

- To wszystko nagle zbiegło się w czasie. Prawda jest taka, że niektóre z tych rzeczy robiłam dwa lata temu. Gdyby nie pandemia, premiery prawdopodobnie rozłożyłyby się w czasie. Nie byłoby takiego boomu. Jeśli pytasz, czy mnie to przerasta, to staram się na tym nie skupiać, nie myślę o tym za dużo. Faktycznie miałam chwilowy kryzys. W pewnym momencie czułam, że jest tego za dużo. Ale teraz w moim życiu pojawił się pies i to unormowało mój stan psychiczny.

Jak się wabi?

- Kropka!

A skąd się u ciebie wzięła?

- Mój chłopak znalazł ją na Podlasiu. Podobno była cała w błocie, dlatego jak ktoś nas pyta, co to za rasa, to żartujemy, że jest to... podlaski błotny. Zawsze uważałam, że jest coś pięknego w kontakcie ze zwierzętami. Zwierzę nie ocenia, można liczyć, że zawsze otrzyma się od niego bezinteresowną miłość i pełną akceptację. Coś, o co coraz trudniej w dzisiejszym świecie.

Rozmawiał Mateusz Demski

INTERIA.PL
Dowiedz się więcej na temat: Sandra Drzymalska | Ostatni komers
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy