"Jestem przekonany, że to jest unikalna szansa, jaką dają sequele: można pójść z bohaterem o krok dalej. Mam nadzieję, że nam się to udało" - mówi w rozmowie z Anną Tatarską dla Interii Sam Raimi, reżyser od dawna oczekiwanego filmu "Doktor Strange w multiwersum obłędu", który jest kontynuacją przebojowego "Doktora Strange'a" z 2016 roku. Druga część produkcja zadebiutowała na ekranach polskich kin 6 maja.
Sam Raimi to twórca potęgi nowego "Spider-Mana", reżyser wszystkich trzech części przygód Człowiek Pająka z Tobeyem Maguirem w roli głównej. Stworzył też kultowe hity ubiegłych dekad, jak "Martwe zło", "Szybcy i martwi" czy "Dotyk przeznaczenia".
Mistrz wielogatunkowych miksów, wizjoner widowiskowego kina komercyjnego i autor, który świetnie odnajduje się w estetyce horroru - także jako producent - po dłuższej przerwie powraca na reżyserski fotel. I to z nie byle okazji, bo tym razem na warsztat bierze jeden z najważniejszych projektów 4. fazy Marvel Cinematic Universe, "Doktor Strange w multiwersum obłędu" z Benedictem Cumberbatchem w tytułowej roli.
O filmie, który bez dwóch zdań będzie na ustach wszystkich, Raimi opowiedział Annie Tatarskiej.
Anna Tatarska: Powraca pan do świata superbohaterów w nowej, marvelowskiej odsłonie. Jakie to było uczucie po tych piętnastu latach przerwy od ostatniego "Spider-Mana"?
Sam Raimi: - Nie byłem ani zdenerwowany, ani zaniepokojony. Nie zapomina się, jak zrobić film lub opowiedzieć historię, to przychodzi naturalnie, trochę jak jazda na rowerze. Szczególnie jeśli mowa o kimś, kto pracował nad tym całe życie, tak, jak ja. Czułem się raczej jak rzemieślnik, który od lat zajmował się stolarką, po czym dostał zlecenie na bardzo wymyślny, specjalnie zaprojektowany stół, i musi wykorzystać wszystkie swoje umiejętności, żeby stanąć na wysokości zadania.
Co zmieniło się w realizacji tego typu filmów przez półtorej dekady?
- Wydaje mi się, że wciąż więcej jest podobieństw niż różnic. Oczywiście technologia bardzo się w międzyczasie rozwinęła. Dzięki chociażby Zoomowi jestem w stanie kontaktować się z różnymi sekcjami i specjalistami na całym świecie naraz. Jesteśmy w stanie pracować o wiele bardziej wydajnie nad takimi detalami preprodukcji, jak scenografia, scenariusz, casting czy montaż, jesteśmy o wiele bardziej połączeni. No i o wiele łatwiej robi się efekty specjalne dzisiaj niż 20 lat temu.
- Ale serce projektu pozostaje niezmienne: moim celem jest ustalenie, kim jest postać, na czym jej zależy i na czym nam widzom ma zależeć w niej. Muszę ustalić, gdzie jest w niej pęknięcie, na czym polega jej człowieczeństwo. I wreszcie, jaką przeszkodę mogę postawić na jej drodze, by obserwując, jak się z nią zmaga, dowiedzieć się o niej jak najwięcej. Jeśli opowiadamy historie o łotrze, tak jak tutaj, to pojawia się jeszcze pytanie, czego ta osoba może się nauczyć, jak rozwinąć i jak widz ma się z tym rozwojem identyfikować. To są takie pierwotne pytania, które filmy superbohaterskie zadają sobie od lat. Odpowiadanie na nie jest dla reżysera tak samo ekscytujące dziś, jak i 20 lat temu.
Mówiliśmy już o postępie technologicznym i o zmianach w estetyce filmów superbohaterskich. Jednak mnie ciekawi coś innego. Mam wrażenie, że ten wyimaginowany świat i to, co się w nim dzieje, działa troszeczkę jak takie lustro, w którym widz się przegląda i znajduje tam jakąś prawdę o sobie. Jak pan sądzi, czy dziś ludzie chcą w tym lustrze zobaczyć coś innego niż kiedyś?
- Myślę, że w przeszłości, zanim pojawiło się MCU [Marvel Cinematic Universe - red.], robienie filmów o superbohaterach to była trochę ciuciubabka, granie na oślep. Niektórzy filmowcy, podejmując się tego zadania, naprawdę rozumieli temat i wychodziło im to genialnie - np. Richard Donner w "Supermanie" czy Tim Burton w "Batmanie". Ale większość z prób to były pudła. Bardzo trudno jest pogodzić perspektywę reżysera i pionów technicznych, po czym jeszcze wytłumaczyć ją aktorom, kompozytorowi, montażyście i jeszcze zadbać o właściwy marketing, czyli sprzedać film w kampanii trafnie reprezentującej to, czym on naprawdę jest. Jest tu bardzo wiele elementów, które muszą się ze sobą zgadzać.
- Dziś różnica polega na tym, że mamy firmę, która nazywa się Marvel, ona jest też właścicielem tych postaci, zna je na wylot, a jej głównym zadaniem jest dbanie o ich integralność i zaspokajanie zainteresowań widzów. Wszystko na najwyższym poziomie. Trochę jak Elon Musk i Tesla. Według mnie, to się najbardziej zmieniło. Oczekiwania widzów już nie muszą dotyczyć tego, czy to się uda czy nie, bo regularnie dostają oni kolejne filmy na wysokim poziomie, ze spójnie podejmowanymi wątkami, ciągłością logiczną i charakterologiczną. Dlatego tak wielu widzów czeka na te filmy. To sytuacja bez precedensu. Nie sądzę, żeby trwała wiecznie, ale na pewno bardzo ekscytująco jest być częścią tego zjawiska.
Czy w pierwszej części filmu "Doktor Strange", wyreżyserowanej przez Scotta Derricksona, było coś, co wyjątkowo zwróciło pana uwagę i chciał pan to uwzględnić również w sequelu?
- W pierwszej części bardzo podobały mi się elementy wschodniego mistycyzmu i nie ukrywam, że liczyłem, iż będę w stanie je wykorzystać. Ostatecznie okazało się, że nie ma na nie miejsca, postrzegam to jako swoją porażkę. Ale chciałam też głębiej rozwinąć wspaniałą postać, którą stworzyli Benedict Cumberbatch i Scott. Jestem przekonany, że to jest właśnie unikalna szansa, jaką dają sequele: można pójść z bohaterem o krok dalej. Mam nadzieję, że nam się to udało.
Czy według pana, Stephen Strange to wyjątkowa postać w uniwersum Marvela? Czy otwiera on jakieś nowe drzwi, wprowadza nowe emocje?
- Jestem przekonany, że Benedict Cumberbatch i reżyser pierwszej części Scott Derrickson znaleźli w postaci Strange'a coś unikalnego. Bardzo ciekawe wydało mi się przede wszystkim to, że stworzyli superbohatera, który ma wiele niepopularnych cech. Pamiętam, że kiedy robiłem "Spider-Mana", naprawdę chciałem, żeby miał on jakieś drobne wady, jak choćby arogancję czy ignorancję tak charakterystyczne dla młodego wieku. Mógł się na oczach widzów uczyć, jak być odpowiedzialnym. Ale też z powodu jego wieku te wady były bagatelizowane.
- Doktor Strange to inna bajka, bo to postać dorosła, która ma naprawdę wiele niepożądanych cech. Jest dumny, ma rozbuchane ego, jest przesadnie pewny siebie i na sobie skupiony, potrafi być odpychający - i nie da się tego zwalić na brak doświadczenia. Wyposażenie centralnej dla filmu postaci w tak odpychające cechy, to naprawdę odważne posunięcie! Ale pozwala ono też na wyprowadzenie bardzo interesujących wątków, co i my próbujemy robić w "Multiwersum obłędu". Snujemy historię kogoś, kto w głębi serca jest po prostu bardzo niepewny siebie, a rozbuchanym ego niczym tarczą osłania tę niepewność, żeby się ochronić. On się boi. W naszej historii Strange czegoś się uczy. Robi mały krok na drodze do zrozumienia, jak ważna jest pokora. To bardzo złożona, nieoczywista postać.
Osobiście jestem wielką fanką Elizabeth Olsen, która w tym filmie znowu pojawia się na ekranie jako Szkarłatna Wiedźma. Jak się z nią pracowało, co wniosła na plan?
- Elizabeth to niesamowita aktorka. Można odnieść wrażenie, że w każdym ujęciu daje z siebie 120%. Pamiętam, jak graliśmy wymagającą scenę, mieliśmy dużo dubli, i w pewnym momencie zacząłem się martwić, że Elizabeth się zmęczy, że zaraz będzie wyczerpana. Podszedłem do niej i powiedziałem: "Daj mi znać, jeśli proszę o zbyt wiele, proponując kolejne wariacje i perspektywy zagrania tej sceny". A ona na to: "Sam, jako aktorka chcę, żebyś wiedział, że jestem kopalnią bez dna i będę ci dawać to, czego potrzebujesz, kiedy tego potrzebujesz". "Wow!" - pomyślałem. "Dzięki za zdjęcie ze mnie presji". Filmowaliśmy dalej, a ona za każdym razem dawała z siebie wszystko, nawet wkraczając w naprawdę ciężkie emocje. Byłem pod ogromnym wrażeniem jej głębi, a także podejścia do pracy, nawet w tak w pełnym emocji stanie.
Po tym, co pan mówi, spodziewam się, że na Wandę czeka wiele intensywnych zwrotów akcji...
- Nie chcę robić żadnych spoilerów, więc powiem tylko, że Wanda przechodzi przez bardzo wiele podczas podróży przez multiwersum... Napotyka alternatywne wersje siebie, niektóre nieco lepsze, niektóre gorsze. Wyobraźmy sobie, że jakaś nasza cecha jest minimalnie osłabiona lub wzmocniona - to naprawdę potrafi wprowadzić diametralne zmiany w osobowości! Spotkanie takiej alternatywnej wersji siebie wydaje się bardzo ciekawe. Wanda obserwuje te różnice i wyciąga z nich wnioski.
Robienie filmów dla Marvela to oczywiście frajda, ale też masa ograniczeń. Trzeba brać pod uwagę biografię danych postaci i to, co wydarzyło się we wszystkich wcześniejszych filmach. Czy przy tak restrykcyjnych zobowiązaniach reżyserowi zostaje miejsce na artystyczną wolność?
- Podjąłem się bardzo specyficznej pracy. W końcu to jakby dwudziesty któryś odcinek we wciąż rozwijającej się historii postaci z uniwersum Marvela. Z jednej strony czułem się wolny, z drugiej miałem obowiązek zaspokojenia oczekiwań fanów. Widzieli wiele tych odcinków i czekają wytrwale na następne... Musiałem zachować tożsamość bohaterów i rozwijać ich losy w sposób logiczny. Kiedyś porównałem tę pracę do budowania mostów: moim zadaniem było zbudowanie środkowej sekcji ze świadomością, że budowa całości zakończy się może za 10 lat. Mogłem sobie pozwolić na drobne zmiany, ale całość projektu była odgórnie określona. To była dla mnie bardzo ciekawa praca. Próbowałem być na tyle kreatywny, na ile było to możliwe w ramach naturalnie wpisanych w to zlecenie ograniczeń.
Jest pan reżyserem z bardzo wyraźnie określonym wizualnym stylem. Czy realizując sequel miał pan szansę odcisnąć na tej produkcji swój autorski stempel? A może to w ogóle nie miało dla pana znaczenia?
- Myślę, że to zależy od tego, jak postrzega się ten temat. Ja na przykład nie mam takiego podejścia, że muszę na filmie odcisnąć jakiś swój wizualny znak, raczej robię to poprzez zastanowienie się, co sprawia, że kocham Doktora Strange, co mnie uwiodło w komiksach, co zachwyciło w fabule... A potem pokazuję to widowni przefiltrowane przez moje oczy. Staram się być na tyle szczery, na ile mogę, pokazując co mnie bawi, co wydaje mi się cool, co mnie ekscytuje, a co zniechęca. To wszystko chcę wydobyć na powierzchnię w jak najbardziej atrakcyjny z możliwych sposobów. Wydaje mi się, że to właśnie robię od zawsze, a ludzie nazywają to potem stylem.
Mam wrażenie, że filmy superbohaterskie ostatnio coraz chętniej podejmują temat ostateczności. Jak pan sądzi, skąd ta fascynacja?
- Może z tego, że sami żyjemy w jakimś niezwykle skomplikowanym multiwersum, także dzięki internetowi? Jesteśmy w stanie na bieżąco oglądać różne, alternatywne wersje rzeczywistości, rozmaite warianty propagandy, symultaniczne prawdy. Internet równolegle prezentuje różne punkty widzenia na te same wydarzenia - dosłownie, poprzez różne ustawienia kamery czy odmienne sprzęty rejestrujące, ale też metaforycznie, poprzez różnorodne narracje. Może ciekawi nas przyłożenie tej miary do świata rozrywki, do czegoś, co dla odmiany jest, przynajmniej w teorii, źródłem przyjemności?
Czy sądzi pan, że filmy takie, jak ten - który nawet, jeśli teoretycznie rozgrywa się na ziemi, to naprawdę dotyczy jakichś alternatywnych światów daleko stąd - mają potencjał, by odnosić się do naszej codzienności, naszych realnych zmartwień i lęków? Czy to tylko czysta, oderwana od życia rozrywka?
- Wydaje mi się, że tak długo, jak twórcy w centrum historii stawiają postać, która jest głęboko ludzka i ma aspiracje, z którymi możemy się utożsamiać, to sądzę, że widz ma szansę poczuć, że ta opowieść go dotyczy. Nieważne, jak w detalach wygląda odbywana przez bohaterów podróż, jeśli choćby najmniejszy jej element wyda się widzowi znajomy i zrozumiały. Świat przedstawiony może być fantastyczny, ale jeśli jego serce bije, to jestem przekonany, że może być dla widza wspaniałą historią i mieć na niego ogromny wpływ.
Zobacz też:
Tom Cruise nie chciał kręcić filmu "Top Gun: Maverick". Dlaczego zmienił zdanie?
Jennifer Aniston i Brad Pitt znowu razem? Widziano ich w Paryżu
Meg Ryan wyreżyseruje komedię romantyczną. U jej boku David Duchovny
Więcej newsów o filmach, gwiazdach i programach telewizyjnych, ekskluzywne wywiady i kulisy najgorętszych premier znajdziecie na naszym Facebooku Interia Film.