Nikolaj Coster-Waldau i "Walka z lodem": Podróżnicy byli jak gwiazdy rocka

Nikolaj Coster-Waldau opowiada o filmie "Walka z lodem" / Horacio Villalobos#Corbis /Getty Images

Pokazana premierowo na festiwalu w Berlinie "Walka z lodem" oparta jest na prawdziwej historii wyprawy polarnej na Grenlandię z 1909 roku. Podstawą scenariusza była książka jednego z jej uczestników, kapitana Ejnara Mikkelsena, czołowego duńskiego odkrywcy i podróżnika. W jego rolę wciela się Nicolaj Coster-Waldau, ceniony europejski aktor, znany doskonale z występu w kultowym serialu "Gra o tron".

Nicolaj Coster-Waldau jest również współscenarzystą i producentem filmu "Walka z lodem", który można od kilku dni oglądać na Netfliksie.

O dziedzictwie Jaimego Lannistera, pomyśle Donalda Trumpa na zakup Grenlandii i pokorze jaka przychodzi z wiekiem, z Nicolajem Costerem-Waldauem rozmawia Kuba Armata. 

Kuba Armata: Należysz do grona aktorów, których widzowie bardzo mocno utożsamiają z konkretną rolą. Dla Daniela Radcliffe’a zawsze to będzie postać Harry’ego Pottera, dla Elijaha Wooda - Frodo Bagginsa, z kolei dla ciebie Jaimego Lannistera z hitowego serialu "Gra o tron". Ciąży ci to trochę?

Reklama

Nicolaj Coster-Waldau: - Byłbym niewdzięcznikiem, gdybym na to narzekał. Praca przy serialu i możliwość wcielenia się w tę postać to dla mnie wspaniały czas. Choć, co ciekawe, to wcale nie było moje pierwsze tego typu doświadczenie. Coś podobnego, może na mniejszą skalę, przeżyłem w Danii jeszcze w latach 90., i to w swoim debiucie. Film "Nightwatch" Ole Bornedala, w którym zagrałem główną rolę, okazał się wielkim przebojem. W efekcie później przez długi czas, gdziekolwiek się pojawiałem, wszyscy mówili: "O, patrzcie, ten gość z 'Nightwatch' tu gra". Trochę mnie to na początku denerwowało, zwłaszcza że my aktorzy lubimy sobie wmawiać, że jesteśmy ponad to (śmiech). Chyba jednak do końca tak nie jest, a też w pewnym momencie dochodzi do ciebie, że to może wcale nie takie straszne.

Można się zatem przyzwyczaić do szufladek?

- W wielu dziedzinach życia mamy tendencję do szufladkowania. Dotyczy to nie tylko aktorów. Kiedy jesteśmy młodzi i zbuntowani, lubimy się na to oburzać, ale z wiekiem przychodzi trochę więcej pokory. "Gra o tron" ma ogromną bazę fanów, dla których pewnie już zawsze będę Jaime Lannisterem. Nie mogę się na to obrażać. Dla mnie jako aktora było to ważne doświadczenie, ale wymagające też pewnych poświęceń. Związałem się przecież z tym serialem na lata. Gdyby nie to, pewnie wystąpiłbym w tym czasie w znacznie większej liczbie filmów. Mam jednak świadomość, że nawet te, które sprawiły mi największą frajdę i odniosły komercyjny sukces, nawet w małej części nie zbliżyły się do popularności "Gry o tron". Każda decyzja ma swoje dobre i złe strony, ale z perspektywy czasu myślę, że te pierwsze znacznie przewyższyły drugie. Być może dzięki Jaimemu Lannisterowi mam większe możliwości, by angażować się czy pozyskiwać finansowanie dla mniejszych, autorskich projektów.

Skoro jesteśmy przy "Grze o tron", to trochę sam prosisz się o kłopoty. W "Walce z lodem" jedną z ról gra twój serialowy ojciec, czyli Charles Dance. Nepotyzm?

- Dokładnie tak było (śmiech). Wraz ze współscenarzystą uznaliśmy, że Charles będzie doskonale do tej roli pasował. Nie jest ona zbyt duża, ale za to bardzo istotna dla fabuły. Potrzebowaliśmy kogoś z odpowiednim autorytetem, lecz też nieco onieśmielającą głębią. Wypisz, wymaluj Charles Dance. Gdy zwróciliśmy się do niego z tą propozycją, żartował, że może nie jest to jego wymarzona życiowa rola, ale postara się coś z tym zrobić. Tym sposobem Lord Tywin Lannister stał się duńskim ministrem finansów. 

Pozostając przy wątkach rodzinnych, "Walka z lodem" to opowieść o słynnej duńskiej ekspedycji z 1909 roku na Grenlandię, a właśnie z tego miejsca pochodzi twoja żona. Odegrało to jakąś rolę?

- Kilka rzeczy złożyło się na to, że zainteresowałem się tą historią. Z pewnością również fakt, o którym wspomniałeś, to, że mam tam rodzinę, a na Grenlandii spędziłem sporo czasu. To dla mnie magiczne miejsce, na wielu poziomach. W ogóle sama idea podróżowania, eksplorowania nieznanych wcześniej terytoriów wydaje się niezwykle pociągająca. Ludzi od zawsze interesowało to, co znajduje się za rogiem, a jeszcze pozostaje nieodkryte. Nie ma przypadku w wielkiej popularności literatury podróżniczej czy filmów dokumentalnych, podejmujących takie tematy. W książce Ejnara Mikkelsena, która stanęła u podstaw filmu, bardzo zainteresowało mnie także to, co działo się z jego psychiką w trakcie wyprawy, ale też relacje pomiędzy dwójką podróżników. Zwłaszcza że jednego z nich w ogóle nie powinno tam być. Przecież towarzyszący mu Iver Iversen był zwykłym mechanikiem pokładowym, zupełnie niedoświadczonym w ekspedycjach polarnych. A wyszło na to, że właśnie on był tym silniejszym. W trakcie researchu zorientowaliśmy się, że Mikkelsen wcześniej napisał pierwszą książkę na ten temat, tuż po samej wyprawie. Co ciekawe, w zasadzie w ogóle nie wspominał w niej o swoim kompanie.

Jak to możliwe - ego, sława, chęć zostania bohaterem?

- Na to wygląda, bo w tej pierwszej książce słynny podróżnik przedstawia się, jakby był jakimś Supermanem. Sumienie musiało go jednak gryźć przez lata, bo w drugiej, wydanej trzydzieści lat później, niemal wszystkie zasługi oddaje Iverowi. Trudno jednoznacznie stwierdzić, skąd ten rozdźwięk, ale umysł w ekstremalnych sytuacjach lubi płatać figle. Widać to w filmie, chociażby w scenie, gdy pokryte śniegiem wzniesienia lodowca nagle zamieniały się w pudding. Te omamy przypominają halucynacje, o których opowiadają himalaiści w trakcie zdobywania ośmiotysięczników.

Losy Mikkelsena działają na wyobraźnię, każdy mały chłopiec marzył o tym, by zostać podróżnikiem.

- Nic dziwnego, zwłaszcza że w tamtym czasie, czyli na początku XX wieku, podróżnicy traktowani byli jak dzisiejsze gwiazdy rocka. Mikkelsen pisał do "New York Timesa", jednego z najważniejszych amerykańskich dzienników. Znalazł się zresztą na pierwszej stronie tej gazety. Sama jego ekspedycja na Grenlandię opisywana była w mediach na całym świecie. Zresztą pojawiało się tam wiele szalonych historii, związanych pewnie z faktem, że ciężko było wtedy cokolwiek zweryfikować. To jeszcze nie były czasy samolotów.

Wszystko bazowało na dżentelmeńskiej umowie.

- Jeżeli mówiłeś, że dotarłeś do jakiegoś miejsca, to uznawano, że tak po prostu było. I już. W związku z tym rodziło się wiele sporów, jak głośna awantura pomiędzy Frederickiem Cookiem a Robertem Pearym o to, kto pierwszy zdobył biegun północny. Dania w ogóle w tamtym czasie była centrum wypraw arktycznych. Mikkelsen poświęcił swoje życie Grenlandii. W 1925 roku z jego inicjatywy powstała tam miejscowość Ittoqqortoomiit. Z kolei w latach 30. ubiegłego stulecia, gdy Norwegowie mieli chrapkę na wschodnią część Grenlandii, Mikkelsen udał się do Hagi i przekonywał, że to właśnie Dania jest do tego uprawniona. To zresztą temat, który często w naszej rodzinie powracał.

W jakim sensie?

- Zwłaszcza gdy w trakcie przygotowań do filmu Donald Trump wyskoczył z jednym ze swoich szalonych pomysłów, jakim była chęć zakupu Grenlandii od Królestwa Danii. W sumie dlaczego by nie? (śmiech). Z drugiej strony, jako Duńczycy od dawna robimy de facto to samo. Mówimy, że to nasze, a tak przecież nie jest. A co z ludźmi, którzy tam żyją? 

Wiele dzisiaj mówi się o kolonializmie i zależności jednych państw od drugich. Myślisz, że zbliża się moment, w którym Grenlandia uniezależni się od Danii?

- Tak mi się wydaje. Myślę, że Grenlandczycy podejmą taką decyzję, kiedy uznają, że przyszedł właściwy czas. Najważniejsze, by dać im w tym wolną rękę. Dania wystarczająco długo trzymała ręce na Grenlandii, ale mam wrażenie, że powoli się z tego wycofujemy. To jedyna właściwa rzecz, jaką możemy w tej materii zrobić.

Z uwagi na warunki atmosferyczne, krajobraz domyślam się, że to piękne, ale i trudne miejsce do życia.

- Będąc w takich miejscach jak północna część Grenlandii, zawsze się zastanawiam, jak do cholery ci ludzie są w stanie tam w ogóle przetrwać. Ich zdolność do zaadaptowania się jest niesamowita. Myślę, że wielu podróżników zdawało sobie z tego sprawę i wiedziało, że to właśnie tubylcy stanowią najmocniejsze ogniwa ich wypraw. Kiedy staniesz w takim miejscu, z jednej strony otacza cię lodowiec, z drugiej widzisz ten biały, niekończący się bezkres, zdajesz sobie sprawę, jak małą cząstką wszechświata jesteś. W czasach, gdy lubimy stawiać się w centrum wszystkiego, pozwala to zmienić nieco perspektywę.

Powiedziałeś o zdolności adaptacji ludzi, ale kluczową rolę w takich wyprawach, co zresztą widać dobrze w filmie, odgrywały też psy. Miałeś kiedyś podobne doświadczenia pracy ze zwierzętami?

- To było dla mnie zupełnie nowe doświadczenie. Oczywiście miałem wcześniej do czynienia z psami, jak pewnie każdy z nas, ale nie w takim charakterze. Na Grenlandii psy nie są po prostu zwierzętami do zabawy i przytulania, choć przyzwyczajeni do tego trochę tak je traktowaliśmy, a kimś, kto dla ciebie pracuje i od kogo zależeć może twoje życie. To niesamowite, niezniszczalne wręcz zwierzęta i pewnie dlatego wciąż używane są tam do polowań czy przemieszczania się. W przeciwieństwie do skuterów śnieżnych nigdy się nie zepsują. Jedyny problem pojawia się w chwili, gdy nie masz odpowiedniej ilości jedzenia. Te psy mają doskonały węch, niesamowity instynkt i cały czas prą do przodu, bez względu na to, jak trudne są warunki.

Ale muszą mieć też zdecydowanego właściciela.

- Mimo że jestem dość obyty z psami, musiałem się wiele nauczyć. Na pewno sprawy nie ułatwiał fakt, że one są bardzo mocno związane ze swoim właścicielem. Ich przeznaczeniem raczej nie jest występowanie w filmie (śmiech). Profesjonalizm zastąpiony został przez pragmatyzm. Aktor może powtarzać dane ujęcie aż do znudzenia, psy już niekoniecznie. Zrobisz jedno ujęcie i są fantastyczne, nakręcisz drugie i mają jeszcze z tego zabawę, ale już przy kolejnym patrzą na ciebie jak na idiotę, a z ich pyska można wyczytać: "Dlaczego mam jeszcze raz tam biec? Przecież to nie ma najmniejszego sensu". I trudno odmówić im racji (śmiech). Musieliśmy do spółki z właścicielami szukać na nie jakichś sposobów. 

Rozmawialiśmy na początku o tym, że z wiekiem przychodzi pokora i pogodzenie się z pewnymi rzeczami, ale mam nieodparte wrażenie, że tym filmem starałeś się wyjść z pewnych szufladek. Nie tylko wcielasz się w główną rolę - kapitana Mikkelsena, ale też jesteś producentem i współautorem scenariusza.

- Napisałem go do spółki z Joem Derrickiem. To mój dobry przyjaciel, z którym znam się od 35 lat, a i od dłuższego czasu współpracujemy. Joe za młodu był muzykiem, ale wiedziałem, że potrafi też świetnie pisać. Sam wcześniej podejmowałem jakieś próby, choć tak naprawdę dopiero z Joem u boku wszystko zaczęło nabierać tempa. Kilkakrotnie byliśmy już blisko zrobienia filmu, lecz zawsze coś stawało na przeszkodzie. Wreszcie szczęście się uśmiechnęło, choć sam przyznasz, że opowieść o dwóch facetach idących przez lodowiec na Grenlandii nie ma jakiegoś oszałamiającego potencjału sprzedażowego (śmiech). Jest w tej opowieści jednak serce i humanizm, które dzisiaj jako społeczeństwu jest nam bardzo potrzebne. Poza tym krajobraz, gdzie w zasadzie nie ma żadnych granic. To działa na wyobraźnię.

Ten krajobraz nie będzie chyba robił aż tak wielkiego wrażenia, gdyż poza berlińską kinową premierą film dostępny będzie na platformie Netflix, a zatem na nieco mniejszych ekranach.

- Zdaję sobie z tego sprawę. Rozmawialiśmy nawet w Berlinie przy śniadaniu, że oglądając film po raz pierwszy na ekranie kinowym, dostrzegliśmy szczegóły, które wcześniej nam umknęły. Taka jest jednak kolej rzeczy. Możemy pocieszać się tym, że dzisiaj również i w domach ludzie oglądają filmy na coraz większych ekranach. Sam na przykład  w zaciszu domowym oglądałem "Diunę" Denisa Villeneuve'a. Jasne, w kinie byłby znacznie większy efekt, ale wciąż było to świetne doświadczenie. Choć nie ma co ukrywać, że siedząc na kanapie w salonie, dużo łatwiej się zdekoncentrować, zająć czymś innym uwagę niż w sali kinowej. Tamto doświadczenie jest pełniejsze, ale z drugiej strony tak zmienia się świat, w którym przyszło nam żyć. Zupełnie jak z tym Jaime Lannisterem, nie ma się co na to zżymać.

Rozmawiał Kuba Armata

Zobacz również:

Iwan Wyrypajew: Putin przeżywa psychiczne załamanie

Teraz się wstydzi? Karierę zaczynała od filmów erotycznych

Independent Spirit Awards 2022: "Córka" filmem roku!

"Batman": Zoë Kravitz wahała się, czy przyjąć rolę Kobiety-Kota?

Więcej newsów o filmach, gwiazdach i programach telewizyjnych, ekskluzywne wywiady i kulisy najgorętszych premier znajdziecie na naszym Facebooku Interia Film.

INTERIA.PL
Dowiedz się więcej na temat: Nikolaj Coster-Waldau
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy