Karolina Gruszka: W zgodzie ze sobą
Polubiliśmy Gienię, którą jako 17-latka grała w „Bożej podszewce”. Potem przyszły nowe wyzwania, m.in. życie w Rosji. Dziś Karolina Gruszka znowu mieszka w Polsce, a my oglądamy ją w roli Marii Skłodowskiej-Curie.
Jak to jest, że tak panią lubimy, a tak niewiele o pani wiemy? Mówi się, że pani skrywa jakąś tajemnicę, a ja myślę, że jest pani po prostu introwertyczką.
Karolina Gruszka: - Może? Wielu aktorów jest introwertykami. Ja też jestem skierowana do środka.
Jak to się zaczęło? Od "Dyskoteki pana Jacka"?
- Jeszcze wcześniej. Jako dziewczynka trafiłam do zespołów ludowych, młodzieżowego teatru muzycznego "Pantera". Potem zauważył mnie Jacek Cygan. Taka zabawa była moją naturalną potrzebą. Uczyłam się wierszy na pamięć, sprawiało mi to przyjemność. Nie uważam, żebym umiała śpiewać, ale dawałam radę. Miałam 10 lat, kiedy dostrzegł mnie reżyser castingu i zaprosił do epizodu w filmie Krzysztofa Zanussiego "Chopin na zamku". Stamtąd trafiłam do "Bożej podszewki". Później była już szkoła teatralna.
Wybór był oczywisty?
- Tak, chociaż gdy się jest dzieckiem na planie, na ogół filmowcy to odradzają. Myślałam, żeby wybrać jakiś kierunek humanistyczny, ale chciałam tylko tego. Szczęśliwie dostałam się za pierwszym razem.
Musiała pani być nastolatką z charakterkiem, skoro w VII klasie postanowiła pani zostać wegetarianką. Chyba nie było łatwo?
- Po prostu uświadomiłam sobie, skąd się bierze kotlet na talerzu, nic więcej. Dziś niejedzenie mięsa jest popularne, wręcz modne, ale wtedy rzeczywiście było trudniej. Choćby dlatego, że brakowało sklepów ze zdrową żywnością, restauracji wegańskich... I jeszcze wszyscy wokół gadali, że niejedzenie mięsa szkodzi. I przez to całe gadanie moi rodzice trochę się martwili. Natomiast bardzo mnie w tym wegetarianizmie wsparli. Co prawda, na początku myśleli, że to u mnie chwilowe. Trochę się zdziwili, gdy okazało się, że nie. Ale proszę nie myśleć, że niejedzenie mięsa jest dla mnie wyrzeczeniem. Wegetarianizm przyszedł do mnie w sposób naturalny. Jak tylko przestałam jeść mięso, nigdy za nim nie tęskniłam.
Po studiach błyskawicznie trafiła pani do Teatru Narodowego, który wydawał się, nadal się wydaje, najbardziej prestiżowym miejscem do pracy pod słońcem. A pani było z tym niewygodnie.
- Jestem wdzięczna losowi za ten czas, bo spotkałam tam wspaniałych ludzi i dużo się nauczyłam. Ale później, w Rosji, poznałam inny rodzaj teatru, który wzbudzał we mnie o wiele więcej emocji.
Inny, czyli jaki?
- Niepsychologiczny. Teatr w żywym kontakcie z widzem. Chodzi o to, żeby emocje, które aktor przeżywa na scenie, nie były emocjami postaci, którą gra, lecz jego prawdziwymi, rodzącymi się z prywatnego stosunku do pokazywanej historii. Tym dzieli się z widzem. To był przełom w moim myśleniu o teatrze. Idę tą drogą do dzisiaj.
Z Polski od lat wszyscy wyjeżdżali za Zachód. A pani pojechała do Rosji. Rozumiem, że za mężczyzną.
- Trafiłam tam jeszcze jako 17-latka, gdy zostałam zaangażowana do filmu "Córka kapitana". Ja się wtedy w tej Rosji zakochałam. Na planie byli wspaniali ludzie...
Pamiętam, jak opowiadał mi o tym także Mateusz Damięcki.
- Graliśmy razem, bo to była opowieść o tragicznej miłości. Nie dość, że pracowaliśmy nad moim ukochanym Puszkinem, to jeszcze w pięknych miejscach - w okolicy Orenburga, na granicy Europy i Azji, gdzie scenografowie na potrzeby filmu zbudowali prawdziwą fortecę. Czy można sobie wyobrazić lepszy początek znajomości z Rosją? A jeszcze język uwiódł mnie absolutnie. Jest przepiękny, przebogaty. Po "Córce kapitana" grałam mniejsze role, ale na dobre poznałam ten kraj po spotkaniu z moim mężem (Iwan Wyrypajew, aktor, reżyser, dramatopisarz - przyp. red.), kiedy tam zaczęłam mieszkać, pracować w teatrze, no i kiedy bardziej wniknęłam w środowisko teatralno-filmowe. Mam teraz w Moskwie bliskich przyjaciół.
A czy to przypadkiem nie było tak, że z Teatru Narodowego i Warszawy uciekła pani od zwyczajnego życia, bo było zbyt stabilnie?
- Może? Ale to nie była bezpośrednia motywacja. Nie potrzebowałam stąd uciekać. Zresztą uciekanie na dłuższą metę nie ma sensu. Natomiast fakt, że wyjechałam, dużo mi dał. Przede wszystkim poczucie dystansu do mojego kraju. Bo jeśli jest się w zawodzie od dziecka, a świat jest jeszcze nieoswojony, nie zawsze robi się rzeczy, które by się chciało robić. Z Rosji wróciłam z przekonaniem, że wiem, czego chcę. Jest łatwiej. Zrozumiałam, jakie to ważne, żeby nie włączać się w przedsięwzięcia, które są toksyczne. Nie ma nic, w imię czego warto robić rzeczy przeczące temu, w co wierzymy.
W Rosji triumfy święciły i Beata Tyszkiewicz, i Barbara Brylska. Polskie aktorki są tam uwielbiane?
- Oczywiście! My mamy na Boże Narodzenie choinkę i kolędy, Rosjanie w Nowy Rok mają Dziadka Mroza i obowiązkowo film z Barbarą Brylską, "Ironija sudby". To jest część rosyjskiej tradycji! Polskie aktorki postrzegane są jako niedostępne, wyzwolone. I zawsze podziwiane za urodę.
Długo jest pani znowu w Polsce?
- Od września zeszłego roku.
Jak znoszą to mąż i córka?
- Iwan lubi tu być. Córka ma już ponad 4 lata, chodzi w Warszawie do przedszkola i myślę, że też dobrze się tutaj czuje.
Lepiej jest tu czy tam?
- Nie da się porównać tych dwóch światów. Oczywiście, że jest wiele rzeczy w Moskwie, za którymi tęsknię tu, w Polsce. Zwłaszcza za życiem zawodowym, jakie tam wiedliśmy. Jest nam może trudniej, bo nie do końca potrafimy się odnaleźć w polskim systemie teatralnym. Ale próbujemy.
Spektakle z pani udziałem, w reżyserii pani męża, można oglądać w Warszawie. No i gra pani w tylu fajnych filmach! I w "Sztuce kochania", i w "Szczęściu świata". A na ekrany właśnie weszła "Maria Skłodowska-Curie".
- Jak tylko przeczytałam scenariusz, zanim jeszcze dotarłam na zdjęcia próbne, poczułam, jak bardzo chciałabym zagrać Marię. Byłam przerażona, że będę musiała wziąć na barki ciężar odpowiedzialności za tę rolę, ale gdzieś w środku czułam, że to materiał dla mnie.
Nie czuła się pani za młoda?
- Przemknęło mi to przez myśl, ale film pokazuje tylko siedem lat z życia Marii Skłodowskiej-Curie, kiedy jest w moim wieku. Uznałam, że to żaden problem. Długo szukałam tego rodzaju skupienia, które - jak mi się wydawało - musiało być w tej fantastycznej kobiecie. Miała genialny, ścisły umysł, jest dwukrotną noblistką. Z drugiej strony, czytając jej korespondencję, dostrzegłam w niej tyle ciepła i pasji do życia. Pomogły mi jej zapiski intymne. Z uporem maniaka wpatrywałam się też w zdjęcia Marii, także te wymęczone przez fotografa, na których widać, że jest jakby nieobecna. Ale jest również kilka takich, z których coś mi się chyba udało uchwycić.
W tej długiej czarnej sukni wygląda pani genialnie! Jakby pani nigdy nie nosiła innych ubrań.
- (śmiech) Ostatnią scenę w filmie, tę pod napisy, kiedy Skłodowska-Curie biegnie z rowerem, kręciliśmy na ulicach współczesnego Paryża. I nikt się za mną nie oglądał! Nikt nie uważał, że ze starym rowerem, w długim płaszczu i z teczką, nie jestem współczesną dziewczyną.
Fantastyczna epoka. Niechby wróciła! I fantastyczna przygoda?
- Cenię swój zawód za możliwości rozwoju, który mi daje. Za to, że mogę uczestniczyć w satysfakcjonujących projektach, ale... w rankingu moich wartości te sprawy wcale nie stoją na pierwszym miejscu.
Po prostu życie jest na pierwszym miejscu?
- Sto razy to się już potwierdziło... W moim przypadku też.
Rozmawiała Bożena Chodyniecka.