Karolina Gruszka: Solidarność kobiet
Karolinę Gruszkę znany z wielu znakomitych ról filmowych i serialowych. Jej najlepsze kreacje pochodzą z takich produkcji, jak "Kochankowie z Marony", "Szczęście świata", "Pani z przedszkola", "Maria Curie", "Kod genetyczny", a teraz "Królestwo kobiet". Piękna aktorka zawsze zaskakuje, zawsze zachwyca, zawsze świetnie wygląda. Gra z powodzeniem w Polsce, robi furorę za granicą. Trudno się dziwić, że rosyjski reżyser stracił dla niej głowę.
Karolina Gruszka, razem z Krystyną Jandą, Gabrielą Muskałą i Aleksandrą Adamską, tworzy znakomity kwartet aktorski w produkcji "Królestwo kobiet" w reżyserii Macieja Bochniaka. Przewodnim tematem produkcji jest kobieca siła i solidarność, która rodzi się między bohaterkami w ekstremalnych okolicznościach.
Powiedziała pani kiedyś, że w każdej roli szuka czegoś innego i stara się unikać propozycji, które powielają ten sam schemat. Czym ujęła panią rola Olgi w "Królestwie kobiet"?
Karolina Gruszka: - To rola zgodna z moją filozofią. Wcześniej takiej nie grałam. Dotychczas moje bohaterki albo zachowywały się neurotycznie, albo wykorzystywały swój kobiecy wdzięk. Olga jest typem przyczajonej wojowniczki. Wewnętrznie skupiona, gotowa w każdej chwili działać. Potrafi zachować zimną krew w trudnych sytuacjach. Nie wykonuje zbędnych gestów, nie wypowiada niepotrzebnych słów. Minimalizm a jednocześnie wyrazistość tej postaci były dla mnie wyzwaniem. Poza tym gatunek, który zaproponował reżyser, tworząc świat absurdu i czarnej komedii, był mocnym argumentem, żeby się w ten projekt zaangażować. Maciej Bochniak nie boi się ryzyka i odważnych środków wyrazu, co widać w jego filmach, takich jak "Disco polo" czy "Magnezja".
Kobiety w trudnych sytuacjach potrafią być solidarne. O tym również jest "Królestwo kobiet"?
- Tak. Kobiety, które bardzo różnią się od siebie, wrzucone w ekstremalne sytuacje, w których są zdane tylko na siebie, znajdują wspólny język, są solidarne, lojalne, zaczynają doceniać siebie nawzajem.
Które kobiety uważa pani za najważniejsze w swoim życiu?
- W życiu prywatnym na pewno jest to mama i babcia. Kobiety, które zawsze miały na mnie ogromny wpływ. Natomiast jeśli chodzi o życie zawodowe, to najważniejszą kobietą na mojej aktorskiej drodze była Izabella Cywińska, u której jako dziecko zagrałam w serialu "Boża podszewka". Pod jej reżyserską opieką zagrałam też moją pierwszą główną rolę filmową w "Kochankach z Marony". To ona pierwsza pokazała mi aktorstwo od najpiękniejszej strony. Nie mówiąc już o tym, że później była też świadkiem mojego zapoznania z mężem [znanym rosyjskim reżyserem Iwanem Wyrypajewem - red.], kiedy byłyśmy na festiwalu filmowym w Kijowie. Ma więc wkład zarówno w moje życie zawodowe, jak i prywatne. To niezwykle ważna kobieta w moim życiu.
Jakie jeszcze kobiety pani ceni i podziwia?
- Na przykład Krystynę Jandę. Możliwość obcowania z nią na planie była dla mnie wielką nauką. Obserwowałam jej świetny warsztat aktorski, pokorę wobec tego zawodu i totalną bezkonfliktowość. Jest niezwykła. Podziwiam ją zarówno jako aktorkę, jak i wspaniałego człowieka. Cenię też wiele aktorek zagranicznych. Namiętnie oglądam filmy z Meryl Streep. To królowa wszystkich aktorek na świecie. W każdej roli potrafi być inna. Ma ogromne szczęście, podparte wielkim talentem, aby grać przepiękne role we wspaniałych arcydziełach. Jest się od kogo uczyć.
Komedia to zapewne miła odmiana po poważnych tematach, z którymi ostatnio się pani mierzyła? Wśród nich był film "Śmierć Zygielbojma", oparta na faktach opowieść o żydowskim polityku, który popełnił samobójstwo, aby zainteresować świat tragedią Holocaustu.
- Rzeczywiście, kiedy w moje ręce trafił scenariusz komedii, pomyślałam, że czas pooddychać innym powietrzem. Wcześniej realizowaliśmy też serial w reżyserii Waldemara Krzystka "Dom pod Dwoma Orłami". Przepiękny i wzruszający - w dużej mierze inspirowany prawdziwymi wydarzeniami - a jednocześnie trudny. Moja bohaterka Zofia przechodzi podczas wojny przez prawdziwe piekło. Akcja toczy się głównie we Wrocławiu, niemieckim Breslau, gdzie po wojnie osiedlają się ludzie z Kresów Wschodnich. Po przerwie spowodowanej pandemią wróciliśmy na plan. Zobaczymy, czy uda nam się skończyć zdjęcia zgodnie z planem do połowy grudnia.
Często grywa pani w Rosji. Szykuje się kolejna produkcja?
- Pandemia pokrzyżowała nam wszystkie plany. Wcześniej odbyła się w Moskwie premiera sztuki mojego męża. Nie pograliśmy jej jednak zbyt dużo i nie wiadomo, kiedy będziemy mogli wrócić na scenę. Wspólnie z Iwanem planujemy zrealizować w Rosji film. Jak wszystko dobrze pójdzie, to w czerwcu, albo w lipcu, powinniśmy ruszyć ze zdjęciami. Na razie mogę powiedzieć tylko tyle, że akcja toczy się na Syberii.
Anegdota głosi, że Jan Himilsbach nie zaryzykował kiedyś gry w języku angielskim, twierdząc, że jeśli produkcja nie dojdzie do skutku, to co on potem z tym angielskim zrobi. Pani wielokrotnie brała pni udział w zagranicznych produkcjach. Czy granie w innym języku daje możliwość spojrzenia na siebie z trochę innej strony?
- Jak najbardziej. Mam duże szczęście do zagranicznych produkcji. Grałam już po kazachsku, uzbecku, czesku, w jidysz, o niemieckim, rosyjskim, francuskim czy angielskim nie wspominając. Kiedy się gra w obcym języku, uruchamia się inny rodzaj energii, nowe środki wyrazu. Poszerza się wachlarz możliwości aktorskich. Nie mówiąc już o możliwości poznawania innych kultur. Ostatnio wzięłam udział w islandzkim filmie "Złotokap". To była propozycja jak z kosmosu - grać po islandzku z samymi Islandczykami. Ale się udało.
Czym panią zaskoczyła Islandia?
- Wieloma rzeczami. Przede wszystkim zupełnie inaczej wyobrażałam sobie krajobraz tej wyspy. Wydawało mi się, że przypomina Nową Zelandię, że jest taka bajkowa i elfowa. Owszem jest piękna, ale w inny sposób. Zastygła czarna lawa, gorące parujące źródła, lodowce majaczące na horyzoncie - surowy krajobrazy jak z końca świata. Dziwny klimat. Małe dzikie konie, przestrzenie, które skłaniają do medytacji. Na początku miałam wrażenie, że to zapomniany zakątek. Okazało się, że Islandia jest bardzo żywa i rozwibrowana. Może bez elfów, ale za to z trollami. Na pewno chciałbym tam wrócić.
Z powodu pandemii nie tylko podróże, ale i praca zagranicą wyhamowała. Jak się pani żyje w tych trudnych czasach?
- Zdaję sobie sprawę z tego, co się dzieje. Wiem z jakim stresem i cierpieniem wiąże się covid. Mam szczęście, ponieważ czas lockdownu spędziłam bezpiecznie w domu z mężem i córką. Było nam razem bardzo dobrze. Od czerwca intensywnie wróciłam do pracy na planie, teraz mam parotygodniową przerwę, która zbiegła się z nasileniem drugiej fali pandemii. Mogę znowu poświęcić się rodzinie, wspierać córkę w zdalnej nauce. Bardzo tęsknię jednak do teatru. Od początku pandemii zagrałam tylko 3 spektakle i, obserwując to, co się dzieje, nieprędko wejdę na scenę. Teatr cierpi na pandemii okrutnie, a decyzje władz, dotyczące działalności teatrów w dobie pandemii, są często kompletnie niezrozumiałe.
Ewa Jaśkiewicz/AKPA