Greta Gerwig: Buntownicza dusza, nadzieja i wielkie emocje
Film "Małe kobietki" Grety Gerwig to adaptacja słynnej XIX-wiecznej powieści autorstwa Louise May Alcott, pionierki literatury kobiecej. Historia sióstr March uznawana jest za uniwersalną opowieść o dorastaniu, poszukiwaniu własnej drogi i tożsamości. "Za każdym razem, gdy czytałam tę książkę, znajdowałam w niej coś nowego. Chciałam, aby film był pełen ruchu, gracji i piękna. Żeby emanowała z niego młodzieńcza energia" - mówi reżyserka.
Powieść "Małe kobietki" wielokrotnie przenoszona była na duży i szklany ekran, a w główne bohaterki na przestrzeni lat wcielały się m.in. Katherine Hepburn, Judy Garland i Winona Ryder.
Film Grety Gerwig jest ósmą kinową adaptacją opowieści, która rozgrywa się w Nowej Anglii w latach 60. XIX wieku. W rolach sióstr March: Jo, Meg, Amy i Beth zobaczymy Saoirse Ronan, Emmę Watson, Florence Pugh oraz Elizę Scanlen. W filmie występują także: Timothee Chalamet w roli sąsiada sióstr March - Lauriego oraz Laura Dern jako Marmee i Meryl Streep jako ciotka March.
Film "Male kobietki" od 29 maja będzie można oglądać na platformach: Canal+, Chili, Apple TV, Orange VOD, Player+, Rakuten TV, UPC oraz Vectra.
Nie tylko o filmie "Małe kobietki" opowiada Greta Gerwig.
Greto, kiedy po raz pierwszy przeczytałaś "Małe kobietki" i kiedy stały się one dla ciebie tak ważne?
Greta Gerwig: - Od kiedy sięgam pamięcią "Małe kobietki" stanowiły część mnie. Właściwie nie pamiętam samego aktu czytania książki. Chyba ktoś musiał mi ją czytać, bo w moim życiu nie było nigdy takiego okresu, w którym nie wiedziałam, kim jest Jo March. Zawsze była moją ulubienicą - osobą, którą chciałam zostać, oraz którą miałam nadzieję, że jestem. Zawsze sądziłam, że pewnego dnia coś z tą postacią zrobię.
Nakręciłaś film o dojrzewaniu, "Lady Bird". Co sprawiło, że chciałaś raz jeszcze wrócić do klasycznej dziewczęcej historii i spojrzeć na nią świeżym okiem?
- Gdy dowiedziałam się, że ma zostać nakręcona nowa wersja "Małych kobietek", zaangażowałam się w ten projekt bez reszty. Miałam w głowie bardzo konkretną interpretację tej książki: to powieść o kobietach jako artystkach oraz o kobietach i pieniądzach. Wszystko to można w niej dostrzec, jednak te aspekty dzieła Alcott były we wcześniejszych ekranizacjach bagatelizowane. Dla mnie wysuwały się one na pierwszy plan i nawet teraz mam wrażenie, że to mój najbardziej autobiograficzny film.
Zarówno ty, jak i wiele innych osób, bardzo utożsamiacie się z Jo March, mimo że postać tę wykreowano w zupełnie innych czasach. Co sprawia, że nadal wydaje się nam ona współczesna?
- Kiedy przygotowywałam się do kręcenia "Małych kobietek", stale natykałam się na przeróżne, wspaniałe kobiety, które darzyły Jo taką samą miłością: od Patti Smith i Simone de Beauvoir, aż po Elenę Ferrante i Annę Quindlen. Jo miała duże znaczenie dla pisarek i myślicielek wywodzących się z zupełnie różnych środowisk, co więcej, wielu z nich raczej nie podejrzewałoby się o miłość do "Małych kobietek".
- Jo kryje w sobie buntowniczą duszę oraz nadzieję na życie wykraczające poza narzucone jej przez płeć reguły, co nadal budzi duże emocje. To dziewczyna o męskim imieniu, która chce pisać, jest ambitna, wściekła i ma w sobie wiele innych cech, z którymi możemy się identyfikować. Zupełnie jakby to ona dała nam wolność.
Czy nadanie adaptacji nowoczesnego wydźwięku stanowiło duże wyzwanie?
- Język Alcott był świeży i ekscytujący. Nie musiałam prawie nic dodawać od siebie, więc użyłam tyle dialogów z książki, ile się dało.
A jednak siostry March zyskały nową, nad wyraz realistyczną jakość, której wcześniej nie widzieliśmy na ekranie. Jak udało ci się to osiągnąć?
- Chciałam, żeby aktorzy mówili z normalną prędkością. Chciałam, żeby ich wypowiedzi były szybkie i niedbałe, bo tak to wyglądało w moich oczach.
- Nie chciałam, żeby nakładające się na siebie dialogi przypominały kakofonię. Chciałam raczej, żeby działo się to w określony sposób - jak przy dyrygowaniu orkiestrą. Próby trwały przez kilka tygodni, co było konieczne przy tak drobiazgowym scenariuszu. Chciałabym, żeby brzmiało to tak, jakby siostry z ekscytacji potykały się o siebie, zupełnie jak w prawdziwej rozmowie, a nie takiej, gdzie każda czeka na swoją kolej. Z własnego doświadczenia wiem, że nie tak to wygląda, kiedy grupa sióstr się ze sobą spotyka. Przy tak wspaniałej obsadzie mogłam obdarzyć aktorów i aktorki olbrzymim zaufaniem, bo wiedziałam, że nadadzą całości więcej życia i głębi.
W tej historii w zupełnie nowy sposób bawisz się czasem. Alcott najpierw pisała o siostrach March, gdy były jeszcze dziewczynkami, a potem dodała rozdziały z późniejszego życia. Ty zaczynasz od momentu, w którym są już dorosłe i wracają do wspomnień. Skąd takie podejście?
- Za każdym razem, gdy czytałam tę książkę, znajdowałam w niej coś nowego. Na początku kojarzyła mi się z ciepłymi czasami dzieciństwa, ale z wiekiem znaczenia nabierały inne fragmenty. Podczas pisania scenariusza ta część, która uderzyła mnie najbardziej, dotyczyła dorosłego życia sióstr. Jest ono tak przejmujące, ponieważ starają się dojść do tego, jak oddać hołd swojej nieustraszonej młodości.
- Dlatego wpadłam na pomysł, żeby zacząć od momentu, gdy są już dorosłe, a potem pozwolić ich dzieciństwu ożyć obok nich, ale nie w formie retrospekcji, lecz tworząc drugą, oddzielną oś czasu. Ten zabieg ma nam uzmysłowić, że kiedy idziemy ulicą, zawsze towarzyszy nam młodsza wersja naszej osoby. Zawsze zestawiamy osobę, którą mieliśmy się stać, z osobą, którą jesteśmy obecnie.
Po raz drugi pracowałaś z Saoirse Ronan, która wciela się w rolę Jo. Jak to wspominasz?
- Nie mogę nic powiedzieć o Saoirse, bo jest naprawdę genialna. Nie wiem dokładnie, w czym tkwi jej sekret, ale jestem niezwykle wdzięczna, że znów zdecydowała się na współpracę ze mną.
Chociaż widać, że uwielbiasz i podziwiasz Jo, w filmie siostry zostały potraktowane na równi z nią. Miało to dla ciebie duże znaczenie?
- Dla mnie każda z sióstr to artystka, więc chciałam poważnie podejść do wszystkich ich artystycznych poczynań, bo same również tak to traktowały. Widać, że jest między nimi głęboka więź i wiele miłości, lecz mimo to rywalizują i potrafią zajść sobie za skórę. Czasem są podłe i ostre, ale też kochające i czułe. Chciałam to wszystko wrzucić do jednego kotła, bo według mnie właśnie dzięki temu to, co im się przytrafia, o wiele mocniej na nas oddziałuje. Ich relacje są bardzo pogmatwane, pełne dzikości.
Opowiedz o granej przez Emmę Watson Meg. To pod wieloma względami najbardziej tkwiąca w tradycji z sióstr.
- Meg chce wyjść za mąż i mieć dzieci, co nie oznacza, że nie ma wątpliwości co do ślubu z kimś zamożnym. Jej starania, by wybory życiowe miały rację bytu, bardzo rzuciły mi się w oczy, kiedy po raz kolejny czytałam książkę. I właśnie to wydobywa z niej Emma.
Najmłodsza z sióstr March, Amy, raczej nie cieszy się zbyt dobrą reputacją, ale tutaj - grana przez Florence Pugh - jest niezwykle ambitną i szczerą młodą kobietą, która za wszelką cenę chce być najlepsza w tym, co robi.
- Dla mnie cały fragment książki, w którym Amy stara się dojść do ładu z poczuciem, że tak naprawdę nie jest geniuszem, wydał mi się bardzo współczesny i fascynujący. W Amy niesamowite jest to, że wie, co chce robić, równie dobrze jak Jo. A chce zostać wielką malarką. Kiedy zdaje sobie sprawę, że to się nie uda, postanawia wyjść za najbogatszego mężczyznę, jakiego znajdzie - i właśnie za to my, czytelnicy, ją oceniamy. Ale to też jeden z powodów, dla których chciałam, żeby Florence Pugh wygłosiła swoją przemową na temat małżeństwa w scenie z Laurie'em: "To posunięcie ekonomiczne. Dla ciebie nie, ale dla mnie tak". Nie jest z tego powodu zła, po prostu pokazuje, jak w jej mniemaniu wygląda świat. A wydaje mi się, że Amy doskonale zdaje sobie sprawę z tego, jak on funkcjonuje. Jest zdeterminowana, by osiągnąć sukces, w ten czy inny sposób. Mimo, że lubi sukienki i interesuje się chłopakami, budzi nie mniejszy szacunek niż Jo.
Beth, grana przez Elizę Scanlen, również stanowi pewną ważną, milczącą siłę w filmie. To ona doprowadza do pojednania sióstr.
- Beth ma trudne życie, ale jest tak samo ambitna jak cała reszta. Bo dlaczego nie? To jedna z sióstr March. Ma własne marzenia o wielkości, a ja chciałam dodać im powagi. Dla mnie Beth to postać, która bardzo przypomina Emily Dickinson - świetnie rozumie, jak zbudowany jest świat, mimo że nie wychodzi z domu.
Mamy jeszcze graną przez Laurę Dern Marmee, która w pewnym momencie wypowiada taki cytat z książki: "Każdego dnia mojego życia jest we mnie gniew". Na zewnątrz zazwyczaj widać, że jest radosna, spokojna i współczująca, a nie rozdrażniona.
- Zawsze patrzyłam na Marchów jak na rodzinę geniuszy - a to wszystko było zasługą Marmee. To ona zapewnia córkom bezpieczną przestrzeń, w której mogą wcielić w życie cały ten piękny chaos. Ale wiedziałam też, że postać Marmee była inspirowana matką Alcott, Abby May, osobą odrobinę bardziej skomplikowaną, która miała o wiele cięższe życie. Dlatego też chciałam nadać jej życiu wewnętrznemu ten właśnie charakter. Często postrzegamy Marmee jako tę, która potrafi zdziałać cuda dla swoich czterech dziewcząt. Chciałam pokazać, że niesie to ze sobą pewne koszty.
A Timothée Chalamet? Jego również mogliśmy zobaczyć w "Lady Bird". Zagrał Laurie'ego, sąsiada, który zakochuje się w Jo, ale tak naprawdę po prostu uwielbia spędzać czas z siostrami.
- Jo to dziewczyna o męskim imieniu, zaś Laurie to chłopak o damskim imieniu. To odwrócony bliźniak Jo. Timothée zrobił z nim coś cudownego. My, kobiety, zawsze musiałyśmy stawiać siebie w roli chłopców, a to dlatego, że tak wiele głównych bohaterów jest płci męskiej. Musiałyśmy patrzeć na podróż, którą odbywali, ich oczami. Ale Timotée dał nam szansę zobaczyć chłopaka, który spogląda na siebie przez pryzmat kobiecego świata. To coś naprawdę wyjątkowego.
Jak wyglądała twoja współpraca z Jacqueline Durran, zdobywczynią Oscara za projekty kostiumów, by wydobyć z każdej postaci jej osobowość?
- Jacqueline doskonale rozumiała, że potrzebowałam czegoś autentycznego i przyjemnego w dotyku, ale zarazem czegoś, co będzie wyglądać na codzienne ubrania, a nie kostiumy, bo między innymi w ten sposób mogłyśmy nadać opowieści nowoczesny styl. Chciałam, żeby projekt każdego stroju był zakorzeniony w faktach, ale też, żeby stanowił przedłużenie osobowości sióstr.
Zdjęcia również są wyjątkowe. Czasem sceny przypominają obrazy z tamtej epoki, ale potem eksplodują życiem, bardzo surowym i wielowarstwowym. Co chciałaś przez to osiągnąć?
- Chciałam, aby film był pełen ruchu, gracji i piękna. Żeby emanowała z niego młodzieńcza energia, a kamera wirowała - zupełnie jakbyśmy przyglądali się siostrom w czasie rzeczywistym. Chciałam, żeby widz miał wrażenie patrzenia na obraz, ale w dość niezobowiązujący sposób. Miał to być obraz, którego nie trzeba traktować jako coś cennego, lecz raczej pozwolić postaciom się przez niego przedrzeć.
Dzięki temu, jak zostały przedstawione siostry March, ich przyjaciele i rodzina, ma się wrażenie, że widzimy je w zupełnie nowej odsłonie - gdy żyją chwilą. Jak udało ci się to osiągnąć?
- Dużo czasu poświęciłam na to, by na ekranie było widać prawdziwy śmiech i prawdziwą radość. Chciałam stworzyć przestrzeń, w której obsada będzie mogła czuć się naprawdę dobrze, bo osiągnięcie tego jest czymś bezcennym. Właśnie takie prawdziwe emocje pozwalają widzom wkroczyć do świata sióstr March i żyć razem z nimi.
Jakie nadzieje wiążesz z tą wersją "Małych kobietek"?
- Cała aż się paliłam, żeby zrobić ten film. Chciałam opowiedzieć historię o kobietach, które zajmują się sztuką, zarabiają, dokonują wyborów, oraz o tym, że można przenieść młodzieńczą odwagę do dorosłego życia. Czasem, gdy przedstawiasz pewną historię zgodnie ze swoim przeczuciem, czujesz się tak, jakby cały świat się z tobą zgadzał. Ta opowieść nadal jest aktualna, bo to bardzo humanistyczne dzieło. To opowieść o rodzinie oraz relacjach międzyludzkich charakterystycznych dla obu płci - i właśnie dzięki temu jest tak uniwersalna. Czas i miejsce nie mają w niej znaczenia.