Reklama

Geoffrey Rush: Wiek to nie koniec świata [wywiad]

Kapitan Hector Barbossa, Albert Einstein, David Helfgott, Markiz De Sade, Peter Sellers, Lew Trocki. Te wszystkie postaci łączy nazwisko Geoffreya Rusha, jednego z najwybitniejszych australijskich aktorów, który od ponad dwóch dekad robi dużą karierę w Hollywood. Jego droga do sławy była zupełnie inna niż wielu kolegów czy koleżanek po fachu, bo na wielkim ekranie zadebiutował dopiero w wieku... 45 lat.

Kapitan Hector Barbossa, Albert Einstein, David Helfgott, Markiz De Sade, Peter Sellers, Lew Trocki. Te wszystkie postaci łączy nazwisko Geoffreya Rusha, jednego z najwybitniejszych australijskich aktorów, który od ponad dwóch dekad robi dużą karierę w Hollywood. Jego droga do sławy była zupełnie inna niż wielu kolegów czy koleżanek po fachu, bo na wielkim ekranie zadebiutował dopiero w wieku... 45 lat.
Geoffrey Rush w 2016 roku w Sydney /Mark Metcalfe /Getty Images

Nieczęsto się zdarza, że mające obsesję na punkcie młodości Hollywood otwiera szeroko drzwi przed dojrzałymi i ukształtowanymi już aktorami. Na talencie Geoffreya Rusha poznano się jednak wyjątkowo szybko. Do tego stopnia, że znalazł się on w elitarnym gronie 24 aktorów i aktorek, mających na swoim koncie tzw. potrójną aktorską koronę. Składają się na nią: Oscar, nagroda Emmy oraz Tony. Do tych prestiżowych laurów przed kilkoma dniami Geoffrey Rush dołożył kolejne. Podczas zakończonej niedawno 56. edycji festiwalu filmowego w Karlowych Warach odebrał Kryształowy Globus za całokształt twórczości.

Reklama

Tak się złożyło, że w trakcie festiwalu aktor obchodził też 71. urodziny, które uczczono gromkim "Sto lat" przed jedną z projekcji z udziałem wyjątkowego gościa. "To 56. edycja festiwalu, więc można powiedzieć, że niemalże jesteśmy równolatkami" - spuentował z przymrużeniem oka Rush.

Kuba Armata: Jak się panu żyje po siedemdziesiątce?

Geoffrey Rush: - Wszyscy pytają mnie o wiek. Naprawdę nie wiem, o co tu chodzi (śmiech). W ubiegłym roku przeżyłem wspaniałe siedemdziesiąte urodziny. Co prawda byliśmy między jednym lockdownem a drugim i mieliśmy dosłownie moment, żeby wyjść gdzieś poświętować, ale bardzo miło to wspominam. Przyjechali bliscy mi ludzie, z którymi nawiązywałem przyjaźnie na różnych etapach mojego życia. Nie do końca co prawda pamiętam, co powiedziałem podczas mojego przemówienia tej nocy, ale umówmy się, ten wiek to jeszcze nie koniec świata. Oczywiście mogę umrzeć nawet jutro i nie mam na to wpływu, lecz czuję, że mam w sobie pewien rodzaj siły i wytrzymałości, być może odziedziczony w genach. Niedawno zmarła moja mama, która kończyłaby w ubiegłym tygodniu dziewięćdziesiąt pięć lat. To był moment, w którym pomyślałem: "Mamo, mam nadzieję, że odziedziczyłem twoje geny".

Jest jakiś sposób na długowieczność?

- Wydaje mi się, że jedyną pozytywną rzeczą, jaka zrodziła się z pandemii, to fakt, że dzięki poczuciu izolacji ludzie zaczęli się zastanawiać nad naprawdę ważnymi rzeczami, w tym nad zdrowiem. Spójrzmy na rozwój technologii związanych ze szczepionkami. Opracowanie ich było szybsze niż kiedykolwiek w historii. Z drugiej strony, kiedy rozglądam się dookoła, widzę, że wszyscy żyjemy cały czas w wirtualnym świecie smartfonów. Czasem odwiedza mnie w Melbourne syn moich znajomych. Obsługę iPada i telefonu ma w jednym palcu, ale nie widać za bardzo po nim zainteresowania innymi rzeczami. To może być trochę niepokojące. Będąc na festiwalu w Karlowych Warach, doświadczyłem jednak czegoś zupełnie innego. Niesamowitej energii, która towarzyszyła projekcjom, choć, i tu znowu o wieku, pewnie byłem najstarszy na sali (śmiech). Właśnie takie rzeczy, jak wspólne przeżywanie kina, powinniśmy kultywować. Siedzenie cały czas w telefonie czy w domu nie jest dobre. Teraz dopiero to się czuje.

Co pan ma na myśli? 

- Leciałem tu z Australii i miałem wrażenie, że wszyscy chcą teraz podróżować. Nadrabiają stracony czas. Przez dwa lata pandemii rząd mówił nam, że nie możemy tego robić, bo to niebezpieczne, wirus się rozprzestrzeni i będziemy jeszcze bardziej chorzy. Po wymuszonej długiej przerwie nagle każdy z nas zdał sobie sprawę: "Hej, chcę wrócić do tego, co było, przebywać wśród ludzi, krzyczeć na meczach piłkarskich, tańczyć i imprezować". Chcemy znowu w pełni doświadczać życia.

Nie uciekniemy od rozmowy o wieku, bo on w pewnym sensie zdeterminował pana karierę. Pierwszą dużą rolą, która od razu okazała się przełomem, była ta w "Blasku". Miał pan wtedy... 45 lat. Rzadko się zdarza, by ktoś w takim wieku rozpoczął poważną filmową karierę.

- Szczerze mówiąc, nie miałem zielonego pojęcia, że tak to się wszystko potoczy. Profesjonalnym aktorem zostałem, kiedy miałem niespełna dwadzieścia lat. Po dwudziestu pięciu latach ciągłego grania w teatrze i sporego doświadczenia w rolach klaunów, pijaków, błaznów, głównie w Szekspirowskich sztukach, w końcu przyszły propozycje filmowe. Kiedy pierwszy raz przeczytałem scenariusz "Blasku", pomyślałem, że to naprawdę interesujące. Bohater, jakim był genialny pianista David Helfgott, też był specyficzny. Miał wielki dar, ale i cierpiał na zaburzenia psychiczne, których tak naprawdę nikt nie potrafił odpowiednio zdiagnozować. Spore wyzwanie z jednej strony, ale wydaje mi się, że każdy aktor szuka takiej roli.

Film odniósł zresztą ogromny sukces, a pan dostał za niego Oscara.

- Trafiliśmy z filmem do mekki kina niezależnego, na Sundance Film Festival. Samo to było niespotykane, bo australijskie produkcje, jeżeli w ogóle, to zwykle pokazywane były w Cannes. Pamiętam, jak któregoś dnia mój agent powiedział mi, że jeśli chcę być w tym zawodzie, to muszę koniecznie kupić faks. Pracowałem wtedy przez kilka miesięcy w Australii nad serialem, głównie po to, żeby obyć się z kamerą. Napisałem więc, za pomocą wspomnianego faksu, do agenta, jak idzie nam na festiwalu. A on odpisał, że "Blask" okazał się prawdziwym fenomenem, a czterdziestoletni mężczyźni wychodzą z kina cali zapłakani. Na fali tego sukcesu co dwa tygodnie latałem do Stanów Zjednoczonych promować dalej film. Pamiętam pierwszy ważny moment, kiedy dotarło do mnie, że to może być naprawdę coś. Stałem wtedy przed włoską restauracją na dolnym Manhattanie, nie mogąc w ogóle uwierzyć, że jestem w Nowym Jorku ze swoim filmem. Tymczasem minął mnie jakiś facet, który wyglądał jak totalny hipster, prawdziwy amerykański "dude". I nagle rzucił: "Hej, uwielbiam twój film". A ja sobie pomyślałem - jak to w ogóle możliwe, przecież jestem skromnym aktorem teatralnym z Sydney?!

Gdzie trzyma pan Oscara?

- Aktualnie w sejfie, bo moja żona remontuje stary dom w Toskanii, który kupiliśmy przed dwoma laty. To był akurat moment, kiedy pandemia koronawirusa zamknęła de facto cały świat, więc wszystko mocno przesunęło się w czasie. Sam jeszcze nie wiem, czy przeprowadzimy się tam na stałe, choć nie chcę raczej myśleć o tym miejscu jako o domu spokojnej starości (śmiech).

Jak bardzo sukces "Blasku" zmienił pana życie?

- Zmienił wiele w kontekście drogi, jaką myślałem, że podążę. Choć nie nastawiałem się, że do końca życia będę aktorem filmowym. Wychodziłem z założenia, że jeśli się uda, to świetnie, a jak nie, zawszę mogę wrócić do teatru, gdzie powodziło mi się całkiem nieźle. Trafiłem jednak pod skrzydła bardzo dobrego amerykańskiego agenta, który znał wszystkie sztuczki rządzące tym biznesem. Pamiętam, jak mi powiedział, że jeśli właściwie to rozegramy, to będę miał dobre kolejne osiem lat. Trochę się pomylił, bo właśnie stuknęło mi ćwierć wieku, od kiedy jestem w filmie. Oczywiście są górki i dołki, ale nie rozpamiętuję specjalnie szans, które mnie ominęły. Jest jakieś szaleństwo związane z przekonaniem, że trzeba się znaleźć w odpowiednim miejscu w odpowiednim czasie. A co, jak się nie znajdziesz? Po "Blasku" wiedziałem, że chcę zrobić coś kompletnie innego. A jak na złość przychodziły same role pianistów. Na przykład Liberace.

Czyli to pan, a nie Michael Douglas, mógł wykreować tę wyjątkową postać?

- Tak, ale nie żałuję, bo uważam, że film z Michaelem Douglasem jest świetny. Kiedy dostałem tę propozycję, powiedziałem, że chętnie, ale bez pianina (śmiech). Mogłem też zagrać znanego angielskiego dramaturga i kompozytora Noëla Cowarda. Tyle że znowu... pianino. Ostatecznie zdecydowałem się na rolę w "Nędznikach" Billego Augusta i była to moja pierwsza praca w Europie.

Kilkakrotnie w swojej karierze wcielał się pan w postaci geniuszy - obok "Blasku", także Petera Sellersa w "Peter Sellers - życie i śmierć" czy Alberta Einsteina w popularnym serialu "Geniusz". Jest coś szczególnie interesującego w sposobie życia tych ludzi?

- Zawsze w takiej sytuacji aktor na samym początku musi powiedzieć sobie jedno: "Nie próbuj grać ani tym bardziej udawać geniusza!". To chyba najstarsze aktorskie ćwiczenie, jakie wymyślono. Podobnie jest z alkoholikami. Jeżeli wcielasz się w taką postać, nie zataczasz się na planie i nie mamroczesz pod nosem. Alkoholik w prawdziwym życiu zawsze stara się udawać trzeźwego. Jakby nic nie pił i wszystko w ogóle było z nim w porządku. Taki paradoks. Zatem jako geniusz nie możesz zgrywać cały czas potwornie inteligentnego człowieka, który wie dużo więcej niż inni. Spójrzmy zresztą na Einsteina, w którego też się wcielałem. On w pewnym sensie był klaunem. Miałem sporo fizycznych wyzwań do tej roli, bo jestem od niego znacznie wyższy i nieco innej budowy ciała. On był dość krępym mężczyzną, a ja, jak widzisz, przypominam raczej szparag. Pamiętam też, że w jednej ze scen miałem zagrać Einsteina w wieku czterdziestu lat. Sporo się namęczyliśmy, żeby przykryć mój prawdziwy wiek, ale się udało.

Skoro pan tak "nie pasował" do tej roli, to jak w ogóle się stało, że ją dostał?

- Pamiętam, że rozmawiałem o tym z odpowiedzialnym za serial Ronem Howardem. To jeszcze były czasy przed Zoomem. Musieliśmy sobie radzić inaczej. Powiedziałem mu o mojej córce, która świetnie znała się na Photoshopie. Postanowiliśmy zrobić mały eksperyment, żeby przekonać się, czy z twarzy przypominam Einsteina. Zdobyliśmy jego zdjęcie, kiedy miał około sześćdziesięciu lat, i na nie córka nałożyła moje. Główny problem był z włosami, które dorysowałem, zaznaczyłem wory pod oczami, same oczy nieco przyciemniłem i wysłałem to Ronowi. Tym samym pokazałem mu, że mogę wyglądać jak Albert Einstein. Można powiedzieć, że to był mój casting do roli.

W 2003 roku zaczęła się z kolei pana przygoda z jedną z najpopularniejszych serii filmowych, czyli "Piratami z Karaibów". Rola kapitana Barbossy i bycie częścią tego świata to była dobra zabawa?

- Dało mi to sporo frajdy, no i miałem ze wszystkich największy kapelusz! Hector Barbossa to kolejna postać, która ma w sobie wiele z błazna, a każdy klaun cechuje się charakterystycznym stylem. Wystarczy spojrzeć na Charliego Chaplina czy Bustera Keatona i ich nieodłączne atrybuty - melonik, laseczkę czy kapelusz. Podobnie było z Barbossą. W kontekście stylu trudno byłoby mi jednak rywalizować z wcielającym się w rolę kapitana Jacka Sparrowa Johnnym Deppem. On, kiedy założy T-shirt i biżuterię, wygląda świetnie, a ja w takiej sytuacji pewnie przypominałbym swoją matkę.

Przygotowuje się pan właśnie do kolejnej wyrazistej roli, wybitnego komediowego aktora Groucho Marxa.

- To jeszcze przede mną, zdjęcia zaplanowane są na wrzesień. Jestem aktualnie w trakcie długich przygotowań. To podobna sytuacja jak w przypadku "Blasku", którego realizacja była przesunięta o trzy lata. Wtedy ten czas wykorzystałem, by nabrać wiarygodności i kompetencji jako profesjonalny pianista. W końcu musiałem naśladować nagrania mojego bohatera, ale też to, w jaki sposób mówił. Proszę mi wierzyć, że nie było to łatwe, bo on wymawiał kolejna słowa trzy razy szybciej niż normalny człowiek.

Ostatnio było sporo kontrowersji wokół obsadzenia Helen Mirren w roli izraelskiej premierki Goldy Meir, wytykając jej brak żydowskiego pochodzenia. Nie obawia się pan, że podobnie może być w przypadku pana i Groucho Marxa?

- Myślę, że nie ma jednej zasady dla wszystkich. Zdarzają się pewne sytuacje, w których z powodów jakiejś wrażliwości czy skutków stereotypów etnicznych daną rolę powinna grać osoba tego pochodzenia. Ale nie zawsze przecież tak jest. Helen jest świetną aktorką, bardzo inteligentną kobietą i odpowiedziała na te zarzuty w sposób przemyślany. Bo skoro osoba niemająca żydowskich korzeni nie mogłaby zagrać takiej roli, to co chociażby z tymi wszystkimi aktorami, którzy jako żydowscy imigranci wcielali się przez dziesięciolecia w postaci WASP-ÓW [białych anglosaskich protestantów - przy. aut.] w hollywoodzkich klasykach? Oczywiście obecnie chodzi o większą wiarygodność niż pięćdziesiąt lat temu, kiedy Mickey Rooney mógł zagrać japońskiego służącego w "Śniadaniu u Tiffany’ego", ale wydaje mi się, że ogólne zasady się nie zmieniły. Zresztą często teraz jest tak, nawet w telewizji głównego nurtu, że celowo aktorów obsadza się w bohaterów z innych grup etnicznych. To, że coś jest zakotwiczone w jakimś historycznym punkcie, nie musi oznaczać, że zawsze wszystko musi być oddane jeden do jednego.

Zobacz też:

"Głupcy": Splątane stany miłości [recenzja]

"Elvis": Magnetyzm, charyzma, talent, look [recenzja]

"Powodzenia, Leo Grande": Kino, które łamie seksualne tabu [recenzja]

Więcej newsów o filmach, gwiazdach i programach telewizyjnych, ekskluzywne wywiady i kulisy najgorętszych premier znajdziecie na naszym Facebooku Interia Film.

INTERIA.PL
Dowiedz się więcej na temat: Geoffrey Rush
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy