Agnieszka Suchora: Polska aktorka długo czekała na swoją szansę. Sławę zyskała w wieku 50 lat
Do jej aktorskiej kariery świetnie pasuje określenie "lepiej późno niż później". Choć bowiem Agnieszka Suchora już na studiach uchodziła za świetną aktorkę, to przez wiele lat jej talent podziwiali głównie widzowie Teatru Współczesnego w Warszawie. W filmie zaistniała dopiero, gdy brawurowo zagrała w "Cichej nocy" Piotra Domalewskiego. Od tamtej pory nie narzeka na brak propozycji. Na początku lutego do kin wchodzi komedia romantyczna "Miłość jak miód", w której zagrała główną rolę, a na premierę czekają już kolejne produkcje z jej udziałem.
Kiedyś powiedziała pani, że nie znosi castingów i kiepsko na nich wypada, a do tego nie ma pani agenta. Trudno się więc dziwić, że przez lata rzadko grała pani w filmach. Ostatnio jednak coraz częściej można panią oglądać i na dużym, i na małym ekranie. Zmieniła pani podejście do zawodu?
Agnieszka Suchora: - To nie ja zmieniłam podejście do zawodu, tylko filmowcy chyba zmienili podejście do mnie. Z pewnością takim przełomowym momentem był film "Cicha noc" Piotrka Domalewskiego, za rolę w którym w 2018 roku dostałam Orła. Dołączyłam do świetnej agencji aktorskiej i to był bardzo dobry ruch, bo zaczęły pojawiać się różne propozycje zawodowe. I dlatego więcej gram.
Długo pani czekała na swoją kolej.
- Ale tak bardzo często bywa, że ktoś jest aktorem teatralnym i gra głównie w teatrze, a bardzo mało w filmie. I nagle pojawia się propozycja, która przekłada się na sukces i wszystko się zmienia. Nie jestem wyjątkiem.
A nad czym ostatnio pani pracowała?
- W wakacje zrobiłam dwa filmy. W jednym zagrałam rolę główną, w drugim - można powiedzieć - mocno drugoplanową. Ten pierwszy to komedia romantyczna "Miłość jak miód", która będzie miała premierę na początku lutego. To jest film o kobietach w okresie menopauzy, dwóch przyjaciółkach, które znajdują miłość. Gram tam m.in. z Edytą Olszówką. Trochę później będzie premiera "Samych swoich. Początku", gdzie z kolei zagrałam starą Ziębicką, teściową Pawlaka. Tam miałam przygodę, bo pierwszy raz robiono mi mocno postarzającą charakteryzację. Trwało to około pięciu godzin, ale efekt był spektakularny. A jesienią być może będzie premiera komedii, w której zagraliśmy główne role z Tomkiem Karolakiem. Jest jeszcze serial dla Netfliksa "Matki pingwinów" - o rodzicach dzieci niepełnosprawnych, bardzo dobry scenariusz, nakręcony przez Jagodę Szelc i Klarę Kochańską. Zdjęcia skończyliśmy w listopadzie.
To pani właściwie nie schodzi z planu!
- Bez przesady. Teraz już schodzę, ale rzeczywiście przez cztery miesiące właściwie cały czas byłam na planie. Najtrudniejsza była kwestia opieki nad moimi psami, bo trzeba było się bardzo postarać, żeby jak najmniej ucierpiały z powodu mojej nieobecności, zorganizować wymianę opiekunek. Od lat angażuję się w różne działania związane z bezdomnością zwierząt i regularnie adoptuję zwierzęta ze schronisk w tzw. płodozmianie. Zawsze są u mnie dwa, czasami trzy psy i zawsze jeden z nich jest bardzo stary. To bywa trudne, ale myślę, że to jest powinność nas, ludzi. To my udomowiliśmy psy i koty, sprawiliśmy, że są całkowicie zależne od nas, nie panujemy nad problemem bezdomności, więc musimy się tym zająć. I tyle.
Miała pani problem z tym, by przywyknąć do tak intensywnej pracy w filmie? Wcześniej grała pani mało, a mówi się, że aktor, który nie gra, traci pewność siebie przed kamerą, trochę "rdzewieje".
- Coś w tym jest. Przed "Cichą nocą" czułam się kompletnie zardzewiała, ale paradoksalnie jakoś mi to pomogło. Za to teraz jestem jak naoliwiona maszyna.
Trochę dziwi mnie, że tak długo czekała pani na swoją szansę. Pani talent jest znany w branży. Podobno już w szkole teatralnej uchodziła pani za bardzo zdolną aktorkę, a po dyplomie dostała pani propozycje etatu z pięciu warszawskich teatrów.
- To prawda. Wraz z Arturem Żmijewskim, który był ze mną na roku, dostaliśmy nagrodę im. Aleksandra Zelwerowicza za największe osiągnięcia w ciągu dwóch lat po ukończeniu szkoły.
To może potem za mało się pani starała?
- Może. Ale nie żałuję. Taka determinacja, oprócz tego, że jest męcząca, to bardzo frustruje i zużywa. Ja miałam rozległą wiedzę o tym zawodzie, właściwie od zawsze i bez przerwy to obserwowałam, bo pochodzę z aktorskiego domu, wyszłam za mąż za bardzo znanego aktora i wśród moich przyjaciół jest wielu znakomitych aktorów. Na pewno były też jakieś doświadczenia na początku mojej drogi zawodowej, które uświadomiły mi, że nie chcę się aż tak zużywać. Dlatego wolę z pewnych rzeczy zrezygnować, bo bardziej zależy mi na fajnym życiu, niż na tym, by skoncentrować się na tej walce, nawet jeśli sama uważam, że potrafię to robić. Poza tym w tym zawodzie nie bez znaczenia jest szczęście. Można być bardzo utalentowanym aktorem, a przy tym świetnym człowiekiem i nie mieć żadnych propozycji, a można mieć szczęście i kliknie. Sama ciężka praca nie wystarczy. Nie wiadomo, komu się powiedzie.
Pani córka studiuje aktorstwo. Nie odradzała jej pani?
- Nie odradzałam. Moja córka jest na pierwszym roku Akademii Teatralnej w Warszawie i bardzo się z tego cieszę. To jest jej decyzja, bo w ogóle w tych sprawach nikt jej w domu do niczego ani nie namawiał, ani niczego nie odradzał. Miała różne przemyślenia i jakiś czas temu zdecydowała, że najpierw skończy polonistykę, a potem będzie zdawała do Akademii. Dostała się, no i studiuje. Jest bardzo zadowolona, a ja mocno trzymam za nią kciuki.
Mając taką rodzinę, była chyba trochę skazana na aktorstwo.
- Pewnie tak. Co ciekawe, mój ojciec też najpierw skończył polonistykę, a potem został aktorem. W teatrze pracowała też moja mama - była suflerką. Ja właściwie wychowałam się na scenie, dla mnie aktorstwo było naturalnym wyborem, w ogóle nie brałam czegoś innego pod uwagę. Potem moja droga zawodowa potoczyła się tak, a nie inaczej, chociaż ja tego nie postrzegam w kategoriach porażki, bo przecież wydarzyły się różne inne wspaniale rzeczy w moim życiu. A to, że w kinie zaczęłam więcej grać po pięćdziesiątce, jest w ogóle czymś niezwykłym. Myślę, że to jest sukces. Inna rzecz, że teraz kręci się dużo więcej filmów niż wtedy, kiedy kończyłam studia.
I poszukuje się aktorów w innym typie niż kiedyś. Andrzej Łapicki, który był opiekunem pani roku uważał, że jest pani zdolna, ale nie ma pani tzw. warunków i to będzie panią ograniczało w zawodzie. Wydaje mi się, że dziś w polskim kinie większe wzięcie mają aktorzy charakterystyczni.
- Ale to się zmieniło w ciągu ostatnich 15-20 lat. Kino, nie tylko polskie, idzie w taką stronę, że bardziej pokazuje to, co ciekawe niż to, co ładne. Ale wtedy, kiedy ja byłam w szkole teatralnej, jeszcze było takie myślenie, że na ekrany trafiają dziewczyny piękne, a nie charakterystyczne, ciekawe, czyli z tzw. nieobiektywną urodą. A co do wspomnianej opinii Andrzeja Łapickiego, to on chciał mnie po prostu przygotować na to, co miało nadejść. Dlatego sugerował, żebym na przykład przygotowała sobie zestaw monologów z "Teatrzyku Zielona Gęś" Konstantego Ildefonsa Gałczyńskiego i może poszła w stronę takiej drugiej Ireny Kwiatkowskiej. Ale przyznam, że specjalnie się wtedy nie przejęłam jego słowami, choć bardzo mi się podobało, że jestem klasyfikowana jako aktorka charakterystyczna. Ja się w ogóle w tym zawodzie za dużo nie buntowałam i nie drapałam pazurami o różne rzeczy, nie przeszkadzało mi to, że jestem na uboczu. Oczywiście, bywały takie momenty, gdy przychodziły refleksje, że fajnie byłoby w czymś zagrać. Ale skoro mnie nie chcą, to nie. Myślę, że gdybym nie mogła uprawiać tego zawodu, to robiłabym coś innego. Nie mam tak, że muszę być aktorką i nic innego nie wchodzi w rachubę. Żeby było jasne, bardzo lubię ten zawód, uważam, że jest wspaniały. Nigdy nie jest nudny, daje fantastyczne spotkania z fantastycznymi ludźmi i ciągle coś zmienia. Gdybym musiała się przebranżowić, to na pewno byłoby mi trochę żal, ale zrobiłabym to.
Można powiedzieć, że to przebranżowienie nastąpiło, bo zajmuje się pani również projektowaniem wnętrz.
- Tak, ale to nie było przebranżowienie, bo aktorstwa jednak nie porzuciłam, tylko taka druga droga. Mogę powiedzieć, że równoważna z aktorstwem. Bardzo to lubię. Zajmuję się nie tylko projektowaniem wnętrz, ale też budowaniem. Jestem teraz w trakcie realizacji dość ambitnego projektu - tworzę właściwie całkowicie samowystarczalne letnisko. W tym projekcie najważniejsze są umiar i odpowiedzialność za środowisko. Właściwie wszystkie materiały budowlane są z odzysku i recyklingu, do tego niezależność energetyczna i dbałość o to, by przyroda jak najmniej ucierpiała w czasie procesu budowy. Łatwo nie jest, ale łatwe zadania mnie nie interesują. Mam pomysł, wizję, oczywiście wspierają mnie architekci, konstruktorzy, z którymi współpracuję od lat.
Ale nie szkoda pani tego czasu poświęconego na projektowanie? Przecież mogła pani zagrać wiele ciekawych ról? Pani przyjaciółka, Agata Kulesza, jedna z najwybitniejszych polskich aktorek, nie motywowała pani?
- Nie szkoda, bo widocznie te role nie były dla mnie. A z Agatą to zbyt wiele o naszym zawodzie nie rozmawiamy. Ona ma takie podejście do życia, że co ma być, to będzie i co jest dla ciebie, będzie dla ciebie. Osobą, która mnie motywowała i nawet martwiła się, że nie jestem zbyt ambitna w sprawach zawodowych, był mój mąż. Muszę jednak powiedzieć, że ja w wielu sprawach życiowych jestem zdecydowanie bardziej zdeterminowana i jeżeli czegoś chcę, to jestem gotowa na ogromne wyrzeczenia, żeby to zdobyć. Bardzo możliwe, że całą swoja energię potrzebną do zdobywania różnych rzeczy, przeniosłam na życie jako takie i już mi jej nie wystarczyło w zawodzie. Swoją drogą, mam wrażenie, że takie rozpaczliwe machanie łapami w aktorstwie niewiele daje, co nie znaczy, że jak się człowiek zamknie w ziemiance, to po niego przyjdą i go znajdą. Nie znajdą. Należy w jakiś sposób w tym zawodzie być. Ale na przykład wpadanie na castingi, na które nie jestem zaproszona, wywalanie nogą drzwi z okrzykiem "Słuchajcie, jestem świetna, musicie mnie wziąć", to nie dla mnie.
Zdarzało się jednak, gdy walczyła pani o role i miała pomysł na to, jak ją zdobyć. Ewa Brodzka, reżyserka castingu w "Cichej nocy", powiedziała kiedyś, że kiedy na przesłuchanie do tego filmu przyszła pani w ubraniach swojej mamy, to ona od razu wiedziała, że zagra pani Teresę.
- Casting do "Cichej nocy" to może jedyny przykład, gdzie rzeczywiście bardzo chciałam zawalczyć o tę rolę. Po przeczytaniu scenariusza jakoś wyobraziłam sobie tę historię i siebie w niej. To właśnie z Agatą Kuleszą skonsultowałam pomysł, że włożę ubrania mojej mamy, żeby być bliżej tej postaci, bo niewiele miałam wspólnego z bohaterką. Jako aktorka teatralna bardzo doceniam kostium, on mi pomaga. Okazało się to strzałem w dziesiątkę, bo bardzo podobnie jak na castingu wyglądałam potem w filmie. Miałam jakąś intuicję, że reżyser i produkcja tak sobie mogą wyobrażać tę bohaterkę i po prostu się wstrzeliłam.
Do castingu do serialu "Lipowo. Zmowa milczenia" też się pani tak starannie przygotowywała? Gra pani Wierę, trochę wiedźmę, trochę uzdrowicielkę, której wizerunek jest bardzo charakterystyczny.
- Ja się jakoś bardzo specjalnie nie przygotowywałam. Po prostu postarałam się zagrać najlepiej jak potrafiłam i wyszło. Przyznam, że nie miałam jakiegoś szczególnego wyobrażenia o tej postaci. Gram współczesną wiedźmę. Teraz wiele osób interesuje się ezoteryką, magią, słowiańszczyzną, bo to wszystko się gdzieś miesza. Są nawet różne portale temu poświęcone, to bardzo popularny trend. Ale mi te klimaty są kompletnie obce, bo ja jestem racjonalistką. Jeśli okadzam dom białą szałwią, to tylko po to, by pozbyć się dymu papierosowego.
I nigdy nie była pani u wróżki?
- Nie. Kieruję się rozumem, choć czasem nad tym boleję (śmiech). Dlatego postać Wiery musiałam sobie skonstruować od zera, pomógł mi reżyser, trochę pomogły mi jakieś książki. Ale nawet miałam poważne obawy, czy tutaj nie będzie jakiegoś zgrzytu i dysonansu, czy wypadnę wiarygodnie.
Wypadła pani bardzo wiarygodnie. A intuicja jest dla pani ważna?
- Zdecydowanie tak. Ale to nie kłóci się z rozumem. Myślę, że mam bardzo dobrą intuicję. Z perspektywy życiowego doświadczenia mogę powiedzieć, że ona mnie nigdy nie zawodzi. Wiele decyzji życiowych podjęłam, słuchając swojej intuicji, wbrew temu, co mówili wszyscy wokół.
Jedną z takich decyzji była ta o związaniu się z Krzysztofem Kowalewskim? Wasza relacja wywołała przed laty niemały skandal. Niewiele osób w was wierzyło, a stworzyliście wspaniałe małżeństwo.
- A ja od początku wiedziałam, że to jest to.
Zbliża się trzecia rocznica śmierci Krzysztofa Kowalewskiego. Zmieniła się pani przez ten czas bez niego?
- Nie wiem, czy ja się jakoś szczególnie zmieniłam, na pewno moje życie się zmieniło i trzeba się z tym zmierzyć. W takich trudnych momentach doceniam mój zawód i jego specyfikę. W czasie grania, zwłaszcza, jeśli są to zdjęcia wyjazdowe, można się trochę zatracić i zapomnieć o różnych sytuacjach, na jakiś czas "zawiesić na kołku" życie codzienne. To pomaga.
Krzysztofa Kowalewskiego poznała pani w Teatrze Współczesnym. Pracuje pani w nim od ponad trzydziestu lat. Nigdy nie czuła pani potrzeby zmiany teatru?
- To już sytuacja z kategorii "przez zasiedzenie". W 1990 roku przyszłam do Współczesnego, którego dyrektorem był Maciej Englert i przez całe moje zawodowe życie to on kierował tym teatrem. Teraz nastąpiła zmiana (od nowego sezonu szefem Współczesnego będzie Wojciech Malajkat, a jego zastępcą Marcin Hycnar - przyp. red.). Patrzę na to ze spokojem i nadzieją. Natomiast jeśli chodzi o te 33 lata w jednym teatrze, to różnie można na to spojrzeć.
A jak pani na to patrzy?
- We Współczesnym zagrałam wiele ciekawych i różnorodnych ról, więc nie miałam poczucia stagnacji. A ten constans, którym jest bycie tam, jest dla mnie przeciwwagą dla grania poza teatrem, a tu jak mówiłam, ostatnio dużo się u mnie dzieje. Są filmy, są seriale, była telewizja, być może znowu będzie telewizja. Żyję dość dynamicznie, więc to, że mam jedno stałe miejsce, jest bardzo dobre. Nie mam w ogóle potrzeby zmiany. Ale zawsze miałam i nadal mam potrzebę, by fajnie żyć. Niedawno skończyłam 56 lat i czuję się świetnie. Nigdy nie miałam jakichś specjalnych przemyśleń w związku z urodzinami. Ale bardzo podoba mi się ten moment.
Rozmawiała Iza Komendołowicz-Lemańska