Reklama

"Żeby nie było śladów". Jan P. Matuszyński: "To jest dowód, że film się udał" [WYWIAD]

W czwartkowy wieczór na Międzynarodowym Festiwalu Filmowym w Wenecji odbędzie się uroczysta premiera filmu Jana P. Matuszyńskiego "Żeby nie było śladów". - To, co stanie się tutaj, jest kluczowe dla tego, co później może potencjalnie się wydarzyć z filmem - podkreśla reżyser w rozmowie z Interią. Oczekiwania są wysokie, bowiem najnowszy film Matuszyńskiego jest reprezentantem Polski w wyścigu po Oscara.

W czwartkowy wieczór na Międzynarodowym Festiwalu Filmowym w Wenecji odbędzie się uroczysta premiera filmu Jana P. Matuszyńskiego  "Żeby nie było śladów". - To, co stanie się tutaj, jest kluczowe dla tego, co później może potencjalnie się wydarzyć z filmem - podkreśla reżyser w rozmowie z Interią. Oczekiwania są wysokie, bowiem najnowszy film Matuszyńskiego jest reprezentantem Polski w wyścigu po Oscara.
"Żeby nie było śladów" /Łukasz Bąk /materiały prasowe

Film Jana P. Matuszyńskiego "Żeby nie było śladów" opowiada historię Jurka, przyjaciela Grzegorza Przemyka, którego milicja skatowała w 1983 roku. Jurek jest jedyną osobą, która może zeznawać przeciwko sadystycznym milicjantom. W filmie oglądamy jego drogę od ukrywania się przed bezwzględnymi przedstawicielami komunistycznego systemu aż po pokazowy proces. 

Film Matuszyńskiego został zakwalifikowany do konkursu głównego Międzynarodowego Festiwalu Filmowego w Wenecji, gdzie po środowym pokazie prasowym zebrał gromkie brawa. 

Reklama

W Wenecji ekipę reprezentuje grono znakomitych twórców: na wyspę Lido poza Matuszyńskim przyjechali Tomasz Ziętek (ekranowy Jurek), Jacek Braciak i Agnieszka Grochowska (filmowi rodzice Jurka), Tomasz Kot czy Mateusz Górski - wcielający się w Grzegorza Przemyka. W oczekiwaniu na premierowy pokaz twórcy spotkali się z dziennikarzami w Tennis Clubie, gdzie mieliśmy okazję zapytać Matuszyńskiego o emocje związane z obecnością na najstarszym festiwalu filmowym świata, a także sprawdzić, jak podchodzi do faktu, że jego film będzie reprezentował Polskę w wyścigu po Oscara.

"Żeby nie było śladów": Jan P. Matuszyński - wywiad w Wenecji

Artur Zaborski: Znajdujemy się na Festiwalu w Wenecji, gdzie dzisiejszego wieczoru twoja wielka noc - premiera filmu "Żeby nie było śladów" na międzynarodowym, najstarszym festiwalu filmowym świata. Jak odczucia, jak emocje, jak oczekiwania?

Jan P. Matuszyński: - Dopiero przyjechałem, wczoraj wieczorem. Ta pierwsza noc, to jest taki moment, żeby się przyzwyczaić. Z racji tego, że od dłuższego czasu jestem w ciągłym biegu, szczególnie teraz przez te ostatnie tygodnie i dni, trochę nie mam takiego momentu, żeby się nad tym zastanowić. Tak sobie myślę, że z jednej strony to szkoda, a z drugiej może i dobrze.

Masz jakieś obawy? Zżera cię stres? A może, tak jak mówisz, zupełnie jesteś zen i jak publiczność przyjmie film, tak spokojnie do tego podejdziesz? 

- Nie powiedziałbym, że jestem zen, ale mam takie poczucie, że szczególnie w tym roku, gdzie było bardzo dużo filmów, które startowały na festiwalach, dostanie się do konkursu głównego w Wenecji, to jest już dowód na to, że film się udał. W pewnym sensie mam to trochę odhaczone, więc nie mam jakiegoś dużego niepokoju. Byłoby zupełnie inaczej, gdyby to była po prostu premiera i nie miałbym już jakiejś forpoczty wcześniej, jaki może być potencjalnie odbiór filmu. Oczywiście zdaję sobie sprawę, że film nie spodoba się wszystkim, ale to jest przecież piękno kina.  

Przedstawiasz historię Grzegorza Przemyka, opowiadasz o wydarzeniach towarzyszących śmierci tego chłopaka w latach 80. Ty nie żyłeś w tamtym czasie, nie żyłeś w PRL-u, nie doświadczyłeś go. W jaki sposób do tego podszedłeś? Czy skupiłeś się jednak na tym, żeby zagłębić się w dokumentach i próbować oddać realia tamtej epoki, czy dla ciebie, jako właśnie człowieka, który tam nie żył, to jest jakaś fantazja na temat lat 80.? 

- Zrobiłem ten film między innymi z potrzeby poznania tej najnowszej historii polskiej, już nie najnowszej, 40 lat minęło, nie zdajemy sobie z tego aż tak bardzo sprawy, tak na co dzień. Przygotowywałem się do tego jak do każdego innego projektu. Robiąc "Króla", który się dział w latach 30., wydaje mi się, że stopień przygotowania, czyli pytań, które sobie zadawałem, był bardzo podobny, aczkolwiek jakby skrajnie inny. Nie odczuwam jakiejś dużej różnicy, chciałem się dowiedzieć jak najwięcej, poznać jak najwięcej też opinii, różnych zeznań i dokumentów, żeby móc sobie wyrobić jakąś swoją opinię i interpretację. Film jest generalnie zawsze interpretacją takich historii, nie oddaje ich 1:1, bo to nie jest możliwe. To jest to, co zacząłem powtarzać po "Ostatniej rodzinie", że czego się nie powie na temat roli Andrzeja Seweryna, która była bardzo dobrze przyjęta, to jednak to nie jest Zdzisław Beksiński dosłownie na ekranie, tylko aktor odtwarzający tę konkretną postać. Ja sobie to jakby trzymam w głowie, to mi pomaga w myśleniu o tej historii. To jest już dowód jakiegoś doświadczenia, które nabyłem. 

Jestem już po pokazie prasowym, oglądałem film wczoraj wieczorem. Razem z innymi dziennikarzami dyskutowaliśmy na temat pewnych aluzji do współczesności, ile w tym filmie jest takich elementów, w których łatwo odnaleźć pewne mechanizmy działające dzisiaj. Jestem ciekawy, czy właśnie w twoim podejściu do PRL-u znalazłeś takie paralele pomiędzy tamtym czasem a współczesnością?

- Niewątpliwie mogę się odnieść do mojego pierwszego czytania książki, to był ten moment, kiedy poznawałem tę historię najbliżej perspektywy widza przy okazji premiery, czy pokazu filmu. Pamiętam, że gdy przeczytałem książkę Czarka Łazarewicza po raz pierwszy, miałem takie poczucie, że jest mi trochę smutno, bo kojarzę te mechanizmy i te sytuacje. Uważam, że może dlatego trzeba o tym dalej opowiadać, bo mam takie poczuje, że kino to jest taka forma lustra, w którym się można przejrzeć. Każdy z tego wyjmie coś troszeczkę innego. Jestem bardzo daleki od tego, żeby stawiać jakiekolwiek tezy, mówić co i jak, kto był dobry, a kto zły. Natomiast to w żaden sposób nie przekreśla możliwości zgłębienia takiej historii po to, żeby wyciągnąć jakieś wnioski na teraz, czy na przyszłość. 

Film rozpoczyna tutaj swoją kampanię oscarową, już wiemy, że to jest polski kandydat do Oscara. Jak zareagowałeś na tę wiadomość, jakie przede wszystkim teraz przed tobą obowiązki, żeby dopełnić walki o to, żebyśmy byli nominowani? 

- Tego jeszcze tak naprawdę nie wiem. To znaczy, jestem świadom tego, jak wygląda mniej więcej kalendarz oscarowy, jeśli chodzi o terminy. Najbliższy etap to jest shortlista, która zostanie ogłoszona w grudniu. Do tego czasu trzeba będzie wykonać jakąś pracę, ale jeszcze dokładnie nie wiem jaką, bo po pierwsze Wenecja jest ważniejsza, to jest światowa premiera i to jest ten punkt startu dla filmu. To, co się stanie tutaj, jest kluczowe dla tego, co później może potencjalnie się wydarzyć z filmem. Choć np. "Boże Ciało", które było jednak w bocznej sekcji w Wenecji, miało już inną drogę, każdy przypadek jest inny. 

- Drugim szalenie istotnym czynnikiem jest to, czego my wszyscy tak naprawdę nie wiemy, czyli w jaki sposób pandemia wpłynie na tę kampanię. Ja na przykład nie jestem pewien, czy będę mógł pojechać do Stanów robić jakiekolwiek pokazy, Q&A i tak dalej, bo te zawirowania covidowe są dosyć złożone. Jakoś się nauczyłem, przez te ostatnie półtora roku w szczególności, skupiać się na tym, co jest dzisiaj i co będzie jutro. W dniu światowej premiery swojego filmu rozumiem to w sposób nawet taki dosłowny. Teraz mamy wywiad, zaraz mam jeszcze parę, a później mam już jakieś następne rzeczy i konferencję prasową, a co dokładnie dalej się będzie działo, to jakby tego nie przyjmuję, bo się staram skupić na tym, co jest teraz. 

Czytaj także: Jan P. Matuszyński: Jako reżyser serialu nie mam kontaktu z widownią 

Czytaj także: "Żeby nie było śladów": Tomasz Ziętek na plakacie filmu Jana P. Matuszyńskiego

Czytaj także: Jan P. Matuszyński: Historia Grzegorza Przemyka do mnie przemawia

INTERIA.PL
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy