Teresa Lipowska: W zgodzie z tradycją
Teresa Lipowska, znana z roli Barbary Mostowiak w serialu „M jak miłość”, opowiada o Świętach. Chętnie wspomina te, które jako dziecko spędzała z rodzicami, dziadkami i rodzeństwem w Łodzi.
Zbliża się Wigilia i Boże Narodzenie. Co powinno być dla nas w tym czasie najważniejsze?
- Bliskość. Jest taka piosenka Skaldów "Szanujmy wspomnienia". Pamięta ją pan? Dalej padają słowa: "Nauczmy się je cenić". Moją opowieść o Świętach zaczęłabym właśnie od niej. Chyba domyślam się, dlaczego. Coraz więcej młodych ludzi oddala się od tradycji rodzinnych spotkań. Wystarczy im śledzik, krótkie, raczej powierzchowne życzenia w pracy, wyjazd do ciepłych krajów. Nie zdają sobie sprawy z tego, że gdy po latach zaczną wracać do przeszłości, zauważą w swych wspomnieniach poważną lukę. Nagle zorientują się, że zabrakło migawek z Wigilii w rodzinnym gronie. Ja je mam, są cały czas ze mną, w każdej chwili mogę po nie sięgnąć. A przecież czasy były ciężkie, stół nie uginał się od smakołyków.
Łatwo mi to sobie wyobrazić. Dorastała pani w Łodzi tuż po drugiej wojnie światowej.
- Święta wyglądały wtedy inaczej. Był moczony śledzik z beczki ze śmietaną, ziemniaki w mundurkach z masłem, sałatka jarzynowa. Potem kawałek ryby, zupa grzybowa z łazankami... Na stole pojawiały się też pierniczki, które my, dzieci - a było nas troje - piekliśmy w specjalnych foremkach. Mieliśmy do wyboru rozmaite kształty: serduszka, choinki, anioły. Sami je lukrowaliśmy. Tata przynosił żywą choinkę. Przed południem przystrajaliśmy ją we własnoręcznie robione zabawki, pawie oczka, jeżyki, łańcuchy, orzechy w złotku. Dzięki świątecznym przygotowaniom w domu panował wesoły gwar, przede wszystkim zaś unosił się wspaniały zapach. To niesamowite, ale czuję go do dzisiaj. Nie zwracało się uwagi, czy stół ugina się od jedzenia. Absorbowało nas coś innego.
Niech zgadnę... Drugi człowiek?
- Atmosfera, tradycja, bliskość i ludzie, jak pan zauważył. Na sianku leżał opłatek, przy stole siadała cała rodzina, często byli z nami również dziadkowie. Lubiłam moment, gdy zaczynaliśmy składać sobie życzenia i śpiewać kolędy.
A Mikołaj? Czekała pani na niego?
- (śmiech) Tak! Po wojnie prezenty miały znaczenie symboliczne, zawsze nam coś jednak pod choinkę przynosił. A to szalik zrobiony przez mamę na drutach, a to dwukolorowy ołówek, nowy drewniany piórnik albo książkę. Nie było tak, jak dzisiaj. Nie skarżyliśmy
się: "O, tylko siedem prezentów? Czemu tak mało?". Dostawaliśmy jeden, na który czekało się cały rok. To było coś niezwykłego. Święty Mikołaj przy okazji pogroził palcem, jeśli byłeś niegrzeczny, albo pogłaskał cię czule po głowie, jeśli dobrze się sprawowałeś.
Wróćmy jeszcze do kolęd. Bez nich nie ma mowy o Świętach.
- Na szczęście od 4. roku życia grałam na pianinie. W wieczór wigilijny intonowałam "Lulajże, Jezuniu". Gasiliśmy wtedy światła, zapalaliśmy świece, wszyscy stawali w kręgu wokół mnie i zaczynaliśmy śpiewać. Cicho, w skupieniu, z ogromną radością.
Coś wspaniałego!
- Zwyczaj spędzania świąt z bliskimi pielęgnowany jest u nas do dziś. Nie wyjeżdżamy do ciepłych krajów. Spotykamy się w wąskim gronie. Przy stole siada syn, wnuki, rodzina synowej i ja. Żałuję, że od tak dawna nie ma z nami męża. Ale Tomek wraca w opowieściach z naszej młodości i z dzieciństwa Marcina.
Śpiewacie jak dawniej?
- Naturalnie! Wigilie w XXI wieku wyglądają ciekawiej. Są kolorowe, pełne świateł i prezentów, ale pewne rzeczy zostały. Zachęcam wszystkich, by w ten dzień pamiętali o bliskości, o tym, żeby zaprosić krewnych, znaleźć przy stole miejsce dla samotnej cioci czy wujka. Zapomnijmy o waśniach i skupmy się na tym, co dobre. Na świętowaniu bez wypominania sobie drobnych przewin. Emocjonalne ciepło i piękno Bożego Narodzenia zostanie wówczas z nami na cały rok. Stanie się bezpieczną przystanią, do której będziemy wracać, by w trudnych chwilach odnaleźć w niej pocieszenie i siłę.
Mijający rok był dla pani szczególny. Odebrała pani Platynową Telekamerę z okazji 60-lecia pracy artystycznej.
- Taka podsumowująca nagroda to zawsze wielki splendor. Zresztą cały rok był udany. Wyszła moja książka, dostałam mnóstwo zaproszeń, odwiedziłam wiele uniwersytetów trzeciego wieku, szkół i domów kultury. Spotkałam ludzi, których nigdy nie zapomnę.
A myśli pani czasem o małej Teresce, która zaczynała marzyć o aktorstwie?
- Oczywiście! Pamiętam siebie w wieku 9 lat w szkolnym kółku dramatycznym. Albo jak stałam na prawdziwej scenie w Teatrze Lutnia w Łodzi. Wystawialiśmy bajkę "Za siedmioma górami", miałam na sobie zielony kostium. Grałam żabkę, mama uszyła mi go z zasłon... Kolejną rolą była królewna, do której przygotowała mi strój ze starych sukien. To było takie uczucie, jakbym znalazła się w innym, zaczarowanym świecie.
Skąd w pani tyle dobrej energii?
- Wyssałam ją z mlekiem matki. Po wojnie nikt nie miał lekko, ona jednak zawsze chodziła uśmiechnięta. Potrafiła dostrzegać jasne strony zamiast skupiać się na ciemnych. Nauczyła nas cieszyć się tym, co jest, a nie rozpaczać z powodu tego, czego nie ma. Każdemu umiała powiedzieć coś miłego. Często o niej myślę. Zastanawiam się, co powiedziałaby ludziom żyjącym dzisiaj. Wielu z nich opływa w dostatek, a przecież chodzą smutni i zawiedzeni. Wolę być jak mama. W Nowym Roku życzę nam wszystkim, byśmy cieszyli się drobiazgami, bo to w nich jest prawdziwe piękno.