W rok 2024 polscy filmowcy weszli z nadziejami na nowe otwarcie związane z wynikiem ubiegłorocznych wyborów parlamentarnych i zmianą władzy. Koalicyjny rząd Donalda Tuska jawił się jako gwarant wdrożenia (z blisko trzyletnim opóźnieniem) unijnej dyrektywy o prawie autorskim na jednolitym rynku cyfrowym, która zapewniłaby twórcom prawa do tantiem z tytułu emisji filmów i seriali w internecie. Liczono także na zmianę na stanowisku dyrektora Polskiego Instytutu Sztuki Filmowej i przywrócenie autonomii tej najważniejszej dla kinematografii instytucji. Szybko okazało się jednak, że spełnienie tych noworocznych życzeń będzie trudniejsze niż początkowo zakładano.
Regulująca temat tantiem unijna dyrektywa o prawie autorskim na jednolitym rynku cyfrowym pojawiła się w 2019 roku, a Polska miała czas na jej wdrożenie do maja 2021. Tak się jednak nie stało, a temat, za sprawą lobbystów platform streamingowych, utknął w politycznej zamrażarce. Lecz kiedy wydawało się, że po zmianie władzy i wobec grożących Polsce unijnych kar, sprawa będzie wyłącznie legislacyjną formalnością, okazało się, że z przedstawionego przez resort kultury projektu ustawy o prawie autorskim, zapisy o tantiemach z sieci wykreślono. A płynące z resortu kultury tłumaczenia o "dwustopniowym" wdrażaniu unijnych przepisów nie brzmiały przekonująco.
Filmowcy zdecydowali się na publiczny protest, a jego motorem napędowym były członkinie i członkowie Koła Młodych Stowarzyszenia Filmowców Polskich - czyli ci, którzy dopiero zaczynają współtworzyć polskie kino i dla których internet to absolutnie kluczowe pole eksploatacji. Były listy protestacyjne, wizyty w sejmie i w mediach, rozmowy z parlamentarzystami i wreszcie szczęśliwy finał w postaci obowiązującej od września ustawy w kształcie uwzględniającym postulaty twórców. Przynajmniej na papierze, bo sposób poboru i wypłaty tantiem to kwestia indywidualnych umów między poszczególnymi serwisami, a organizacjami zbiorowego zarządzania. Zanim na kontach filmowców pojawią się pierwsze "przelewy z internetu", minie jeszcze sporo czasu.
Na początku kwietnia 2024 roku minister kultury Bartłomiej Sienkiewicz odwołał z funkcji dyrektora Polskiego Instytutu Sztuki Filmowej Radosława Śmigulskiego. Oficjalnym powodem były liczne zaniedbania i nieprawidłowości, a jednym z impulsów tej decyzji list filmowców z lutego br. z prośbą o "pilną interwencję w sprawie zapaści Polskiego Instytutu Sztuki Filmowej". Szybko ogłoszono otwarty konkurs, a z grona zgłoszonych kandydatów wybrano na 5-letnią kadencję menedżerkę kultury Karolinę Rozwód. Rozpoczęła ona pracę w lipcu, z miejsca przystępując do środowiskowych spotkań i konsultacji celem poprawy funkcjonowania PISF, stworzenia mechanizmów i narzędzi odpowiadających potrzebom środowiska filmowego. I kiedy wydawało się, że wszystko zmierza w jak najlepszym kierunku, z końcem października dyrektor PISF nieoczekiwanie złożyła rezygnację. Jak się okazało kilka dni później - wymuszoną przez minister kultury Hannę Wróblewską.
Sprawa jest złożona, a każda ze stron przedstawia ją inaczej. Ministerstwo mówi o przekroczeniu uprawnień i skierowaniu sprawy do prokuratury, a odwołana dyrektorka o naciskach i próbach ręcznego sterowania instytucją, której ustawa gwarantuje niezależność.
Dziś pracami PISF kieruje zastępca dyrektora Kamila Dorbach, a środowisko - jak w przypadku tantiem - musiało zewrzeć szeregi i usiąść do kolejnych rozmów z MKiDN. Tym razem w sprawie autonomii PISF. Pierwsze spotkanie miało miejsce 17 grudnia, a jego przebieg uczestnicy komentują z dużą powściągliwością. Do ogłoszenia konkursu i wyboru nowego dyrektora PISF ma dojść na początku 2025 roku.
To jednak nie jedyne sprawy, które w 2024 roku wstrząsnęły polskim środowiskiem filmowym. Kolejną była bowiem zmiana na stanowisku Prezesa Stowarzyszenia Filmowców Polskich. To największa w Polsce organizacja reprezentująca branżę filmową. Zrzesza ponad 2000 osób. Przy Stowarzyszeniu działa reprezentująca filmowców organizacja zbiorowego zarządzania prawami autorskimi - ZAPA, czyli Związek Autorów i Producentów Audiowizualnych. Przez ostatnie 28 lat pracami SFP kierował reżyser, scenarzysta i producent Jacek Bromski, który niespodziewanie pod koniec lutego br. złożył rezygnację ze stanowiska. Do ustąpienia skłonił go zarząd SFP, który dopatrzył się szeregu nieprawidłowości w zarządzaniu majątkiem Stowarzyszenia.
Sprawa podzieliła środowisko, a Bromski mimo oskarżeń postanowił ponownie kandydować na stanowisko w czerwcowych wyborach władz SFP. Atmosfera walnego zebrania Stowarzyszenia była nadzwyczaj burzliwa i gorąca, a przebieg tego spotkania to podobno gotowy scenariusz na film. O rozstrzygnięciu zdecydowały zaledwie 4 głosy. Stosunkiem 355 do 351 wygrał scenarzysta Grzegorz Łoszewski. Kreśląc wyzwania stojące przed SFP, poza sprawą tantiem z internetu, wskazywał sprawę nowelizacji opłaty reprograficznej i powiązanej z nią Ustawy o statucie artysty zawodowego, a także przywrócenie Telewizji Polskiej właściwej pozycji na rynku audiowizualnym tak, aby ponownie mogła wspierać produkcyjnie polskich twórców.
Na barki nowego prezesa SFP spadło również wyjaśnienie nieprawidłowości wewnątrz Stowarzyszenia poddanego w drugim półroczu wnikliwej kontroli ze strony MKiDN. A także kwestia tantiem - tym razem kinowych - w związku z niekorzystnym dla SFP wrześniowym wyrokiem Sądu Najwyższego w sprawie sieci Cinema City, dotyczącej rozliczeń z tytułu wyświetlania w kinach filmów amerykańskich.
Środowiskowe problemy i personalne rozgrywki to jednak nie jedyne powody do zmartwień polskiej branży filmowej. Od czasu zakończenia pandemii kina mierzą się bowiem ze spadkiem frekwencji, a odpływ widzów dotknął szczególnie polskie produkcje.
W 2024 roku frekwencyjnymi hitami okazały się: "Akademia Pana Kleksa" (ponad 2 mln 900 tys. widzów), "Listy do M. Pożegnania i powroty" (ponad 1 mln widzów) i "Sami swoi. Początek" (ponad 800 tys. widzów), "Za duży na bajki 2" i "Baby Boom czyli Kogel Mogel 5" (oba powyżej 600 tys. widzów), "U Pana Boga w Królowym Moście" (ok. 350 tys. widzów), a więc tytuły "sprawdzone" - stanowiące kontynuację bądź remake popularnych hitów.
Wiosną bardzo dobrze sprzedała się "Biała odwaga" (ponad 260 tys. widzów), ale już w drugiej połowie roku zdecydowanie poniżej oczekiwań wypadły, typowane do przebojów jesieni, obrazy "Kulej. Dwie strony medalu" (ok. 120 tys. widzów) czy "Simona Kossak" (ok 150 tys.). A inne tytuły z tegorocznego Festiwalu Polskich Filmów Fabularnych w Gdyni przyciągnęły do kin zaledwie od kilku do kilkudziesięciu tysięcy publiczności.
Te wyniki, w zestawieniu z rosnącymi kosztami produkcji i promocji, nie napawają optymizmem. Na horyzoncie już widać spadek ilości produkcji filmowych, a przywołany wcześniej kryzys wokół Polskiego Instytutu Sztuki Filmowej nie daje nadziei na szybkie wdrożenie działań zaradczych.
Zresztą 49. Festiwal Polskich Filmów Fabularnych w Gdyni również rozczarował część branży. W kuluarach i mediach narzekano na nierówny poziom Konkursu Głównego, a także finałowy werdykt, rozmowę o którym, mimo kilku absolutnie bezdyskusyjnych wyborów, zdominowało wyróżnienie Złotymi Lwami, "Zielonej granicy" Agnieszki Holland.
Najciekawsze w rywalizacji okazały się debiuty - w dużej mierze "zepchnięte" do Konkursu Perspektywy, gdzie przy braku nagród indywidualnych rywalizowały raptem o jedną statuetkę - Szafirowe Lwy. Takie tytuły, jak zwycięskie "Rzeczy niezbędne" Kamili Tarabury, "Utrata równowagi" Korka Bojanowskiego, "Innego końca nie będzie" Moniki Majorek, "Sezony" Michała Grzybowskiego (drugi film reżysera) i, doceniony Złotym Pazurem "za odwagę formy i treści", a jesienią zdobywający laury na festiwalach poza Polską, "To nie mój film" Marii Zbąskiej dają nadzieję, że talentów i świeżej krwi w polskim kinie nie zabraknie. Jednak przed organizatorami Gdyni nie lada wyzwanie - 50. edycja festiwalu, która w obliczu branżowych problemów może okazać się minorowym Jubileuszem.
Warto dostrzec, że mimo tych zawirowań, polskie kino ma się czym pochwalić - również na świecie. Co prawda z rywalizacji o Oscary odpadł reprezentujący Polskę obraz Damiana Kocura "Pod wulkanem", ale wciąż trzymamy kciuki za wymienianego w gronie faworytów absolwenta łódzkiej Filmówki Magnusa von Horna i jego nagradzaną duńsko-polsko-szwedzką, nakręconą w dużej mierze w Kotlinie Kłodzkiej, "Dziewczynę z igłą".
W listopadzie cieszyliśmy się z prestiżowej Nagrody Emmy dla dokumentu Jakuba Piątka "Pianoforte", a w gronie nominowanych do Europejskiej Nagrody Filmowej był dokument "W zawieszeniu" Aliny Maksymenko. Największy festiwal kina dokumentalnego na świecie - IDFA w Amsterdamie - wygrał film "Pociągi" Macieja J. Drygasa, a wśród nagrodzonych tam znalazł się także "Gość" Zuzanny Solakiewicz i Zviki Gregory’ego Portnoya. Na zagranicznych festiwalach w 2024 roku dobrze radziły sobie także polskie krótkie metraże i już dziś warto zapamiętać takie nazwiska, jak: Mariusz Rusiński, Emi Buchwald czy Maria Wider, bo o tych twórcach wkrótce z pewnością będzie głośno.
W styczniu warto trzymać kciuki za kolejnego młodego polskiego reżysera - Damiana Kosowskiego, którego "Ludzie i rzeczy" jako jedyny reprezentant Polski znalazły się w niezwykle prestiżowym Konkursie Filmów Krótkometrażowych Międzynarodowego Festiwalu Sundance.