"Armageddon": Takie smutne, takie głupie
1998 rok był sezonem meteorytów. Najpierw Ziemi zagrażała asteroida w "Dniu zagłady", a niecałe dwa miesiące później nadszedł "Armageddon". Za kamerą stanął Michael Bay, więc logika i sens zostały za drzwiami. Zadbano za to o potrójną dawkę wybuchów, patosu i wszelakich wizualnych atrakcji. Krytycy nie mieli litości, naukowcy łapali się za głowę, a widzowie nie wiedzieli: śmiać się czy płakać? 30 czerwca 2023 roku mija 25 lat od premiery tego arcydzieła przesady.
Fabuła jest pretekstowa. Nowy Jork nawiedza deszcz meteorytów. Wkrótce okazuje się, że to dopiero początek. W stronę Ziemi zmierza asteroida o wielkości Teksasu. Co najgorsze, uderzenie ma nastąpić za 18 dni. Nie mając za dużo czasu, NASA formułuje plan ostatniej szansy dla ludzkości. W asteroidzie należy wywiercić otwór i umieścić w nim bombę nuklearną, której wybuch zniweluje zagrożenie.
Ponieważ zwyczajni astronauci nie mają odpowiedniego sprzętu i przeszkolenia, w kosmos zostaje wysłana załoga platformy wiertniczej pod dowództwem Harry'ego Stampera (Bruce Willis). Oprócz końca świata mężczyzna ma też na głowie córkę Grace (Liv Tyler), która za jego plecami spotyka się z jednym z jego pracowników, nieodpowiedzialnym A.J. (Ben Affleck). Jest niebezpieczeństwo, jest stawka, jest suspens, jest miłość - czego więcej potrzeba w kinie rozrywkowym?
Pomysł na "Armageddon" pojawił się, gdy jeden z dyrektorów Disneya usłyszał o planowanym przez wytwórnię Paramount Pictures "Dniu zagłady". Obraz przedstawiał reakcje prostych ludzi, astronautów oraz państwowych przywódców na zbliżającą się katastrofę. To utrzymany w poważnym tonie dramat o radzeniu sobie z nieuchronnym. Tymczasem na reżysera "Armageddonu" wybrano Michaela Baya. Chociaż nad scenariuszem pracowało łącznie dziewięć osób, w tym Robert Towne (laureat Oscara za "Chinatown" Romana Polańskiego), J.J. Abrams (twórca "Zagubionych" i nowej trylogii "Gwiezdnych wojen") i Tony Gilroy (za kilka lat nominowany do dwóch Oscarów za "Michaela Claytona") nie ma tu co szukać narracyjnej finezji lub skomplikowanych portretów psychologicznych. Liczyła się zabawa i efekciarstwo.
Twórcy nie ukrywali, że podstawy fabuły ich filmu to stek bzdur. Sens opowieści został poświęcony na rzecz efekciarstwa. Bayowi zależało, by wszystko było przeładowane akcją. Dlatego też zmienił początek filmu. W pierwotnej wersji "Armageddon" rozpoczynał się od grupy dzieciaków z psem, która zauważa na niebie deszcz meteorytów, a następnie zostaje zabrana przez pojawiających się znikąd agentów rządowych. Bay uznał to za wybitnie nudne. Za jego namową rozpoczęcie zmieniono na deszcz małych meteorytów, który uderza w Nowy Jork. Na rzecz filmu opracowano zupełnie nową technologię, pozwalającą na wywracanie samochodów w taki sposób, by upadały jak najbliżej statystów, ale bez żadnej możliwości uderzenia ich i zrobienia im krzywdy. Oczywiście Bay nie liczył, ilu bezimiennych ludzi zginie na ekranie podczas jego filmu. Dobrze wiedział, że w kinie akcji jest tylko jedna zasada: nigdy nie zabijaj psa.
Przy kreacji postaci Stampera Bay od początku myślał o Brusie Willisie. Nie wierzył jednak, że uda się go zaangażować, poza tym protagonista był nieco starszy od aktora. Twórcy początkowo celowali w Seana Connery'ego. Jednak po spotkaniu z prawdziwymi pracownikami szybów naftowych reżyser stwierdził, że ktoś w wieku Willisa wypadnie jak najbardziej wiarygodnie. Aktor nie rozważał za długo swojego udziału w "Armageddonie". Spotkał się z Bayem i producentami. Oznajmił, że jest zainteresowany, ale postawił jeden warunek - jego bohater musiał zginąć w finale.
Jest to dosyć zabawne, że akurat w tym momencie twórcom zależało na realizmie. Wszyscy zdawali sobie sprawę z absurdalności fabuły. Affleck spytał w pewnym momencie Baya, czemu filmowa NASA uparła się, by wyszkolić pracowników platformy wiertniczej na astronautów. Czy nie łatwiej byłoby nauczyć prawdziwych kosmonautów obsługi maszyn wydobywczych? Reżyser kazał mu zamknąć ryj i na tym dyskusja się zakończyła.
Oglądając materiał z pierwszych dni zdjęć, Bay zwrócił uwagę na uzębienie Bena Afflecka. Coś mu nie grało. Doszedł do wniosku, że aktor ma zęby jak niemowlak, co negatywnie wpływało na odbiór scen z jego udziałem. Dlatego też zdecydował się rozwiązać problem. Affleck spędził dosłownie tydzień na fotelu dentystycznym, by doprowadzić swój uśmiech do akceptowalnego stanu. Koszt operacji: 20 tysięcy dolarów. Nie była to jedyna decyzja dentystyczna na planie. W trakcie zdjęć Steve Buscemi poinformował reżysera, że zamierza skorygować swój uśmiech. Bay kategorycznie mu tego zabronił.
Affleck był zresztą częstym obiektem żartów na planie. Billy Bob Thornton powiedział mu pierwszego dnia, że w centrum "Armageddonu" jest postać jego i Willisa. Nieopierzony A.J. jest tylko jednym ze statystów. Bay natomiast przypominał mu regularnie, że wszystkie sceny młodego aktora można wyciąć. Nastawienie ekipy zmieniło się po ogromnym sukcesie "Titanica" Jamesa Camerona. Nagle historia miłosna znalazła się w centrum fabuły. Scenarzyści zaczęli więc naprędce rozwijać sceny między bohaterami Afflecka i Tyler. Przykładem jest ta, w której A.J. żegna się z Grace przed wylotem w kosmos. Pierwotnie miało być to czułe "do zobaczenia". Scott Rosenberg, który poprawiał scenariusz, wpadł jednak na pomysł, by Affleck coś jej zaśpiewał. Nakręcony materiał go nie zachwycił - aktorzy trafiali w inne tony. Rosenberg czuł, że jego pomysł zostanie wycięty. Ku jego zdziwieniu znalazł się on jednak w filmie. Według niego jest to jedna z ważniejszych scen, ustawiająca emocjonalny ciężar dalszej części fabuły.
Przed rozpoczęciem zdjęć Affleck postanowił, że sam wykona większość numerów kaskaderskich. Na planie szybko zrewidował swoją decyzję. Decydującym momentem były sceny rozgrywające się w rosyjskiej stacji kosmicznej. W jednej z nich kula ognia wystrzeliła zaraz obok niego. Wtedy schował swoją dumę i poprosił o pomoc fachowców. Scena ta była później komentowana przez naukowców, wytykających twórcom, że w przestrzeni kosmicznej nie ma tlenu, więc pojawienie się ognistej kuli jest bzdurą. "Rozumiem, ale większość osób tego nie wie, a poza tym to jest film" - stwierdził Bay w komentarzu dołączonym do wydania DVD.
Affleck był także świnką doświadczalną, jeśli chodzi o kosmiczne skafandry. Jedną z pierwszych realizowanych scen była katastrofa wahadłowca na asteroidzie, którą poza postacią aktora przeżywają tylko bohaterowie wykreowani przez Michaela Clarke'a Duncana i Petera Stormare'a. Wszyscy pojawili się w kostiumach astronautów i dosłownie nic nie szło tego dnia po myśli twórców. W pewnym momencie Affleck przestał zupełnie reagować na komendy reżysera. Padł na kolana i zaczął jeździć dłońmi po ziemi. Zirytowany Bay przerwał zdjęcia i podszedł do niego, by sprawdzić, co się dzieje. Dopiero wtedy doszło do niego, że w kostiumie Afflecka wysiadł system dostarczający tlen. Aktor zaczął się dusić i w panice szukał jakiegoś kamienia, by rozwalić swój kask.
Gdy film był już gotowy, Bruckheimer odebrał telefon od Baya. Reżyser dowiedział się właśnie, że szykowana przez Rolanda Emmericha "Godzilla" będzie miała oficjalny soundtrack. Dlaczego więc nie nagrać czegoś z myślą o "Armageddonie"? Bruckheimer zauważył, że w filmie użyto tylko kilku piosenek, w tym coveru "Come Together" w wykonaniu Aerosmith. Bay przypomniał, że z myślą o filmie powstały słowa do piosenki "I Don’t Wanna Miss a Thing", ale nie została ona jeszcze nagrana. Dlaczego nie poprosić o to Aerosmith? Tym bardziej że córka wokalisty Steve'a Tylera gra jedną z głównych ról. Zespół zaproszono do pokoju montażowego i pokazano mu kilka klipów. Ci, zadowoleni z prezentacji, czym prędzej podpisali umowę. Piosenkę nagrano trzy dni później.
"I Don’t Wanna Miss a Thing" okazało się ogromnym hitem. Diane Warren, która napisała słowa piosenki, nie ukrywała, że niektóre fragmenty już w dniu premiery brzmiały co najmniej niepokojąco. "Gdyby ktoś mi powiedział coś w rodzaju 'I can stay awake just to hear you breathing', to powiedziałabym mu, żeby tego nie robił. Nie patrz, jak oddycham. Ja przez to nie zasnę. Idź robić coś innego. Zabawne, bo część mnie nie chciałaby nigdy usłyszeć czegoś takiego, ale i tak to napisałam".
Uroczysta premiera "Armageddonu" odbyła się 30 czerwca 1998 roku. Następnego dnia film wszedł do ogólnokrajowej dystrybucji. Dzieło Baya okazało się najbardziej dochodową produkcją sezonu. Na całym świecie zarobiło ponad 553 miliony dolarów. Chwalono także techniczną stronę filmu, którą wyróżniono trzema nominacjami do Oscara: za dźwięk, montaż dźwięku i efekty specjalne. Szansę na statuetkę miała także piosenka Aerosmith. Sam "Armageddon" spotkał się głównie z negatywnym przyjęciem ze strony recenzentów. "Ten film to atak na oczy, uszy, mózg, zdrowy rozsadek i ludzkie pragnienie rozrywki" - pisał Roger Ebert, nestor amerykańskiej krytyki filmowej. Jego kolega po fachu, Gene Siskel, z którym prowadził autorski program telewizyjny, był mniej bezwzględny. Przyznał, że przy całej głupocie produkcji bawił się na niej bardzo dobrze. Jego podejście udzieliło się większości widzów. Na seansach ludzie nie wiedzieli, czy płakać z tanich, melodramatycznych zagrywek, czy śmiać się z głupoty całości.
"Armageddon" wyróżniono siedmioma nominacjami do Złotych Malin, między innymi za najgorszy film, reżyserię, scenariusz, aktora (Willis) i aktorkę drugoplanową (Tyler). Co zabawne, szansę na antynagrodę miała także nominowana do Oscara piosenka Aerosmith. Ostatecznie z Maliną skończył tylko Willis. Aktor jednak nie narzekał. Za udział w "Armageddonie" zarobił prawie 15 milionów dolarów. Po latach Bay wspominał pracę z nim w wywiadzie dla Variety. "Bruce kierował obsadą, miał w sobie dużo energii do zabawy, a i ja świetnie się bawiłem" - przyznał reżyser.
Wspomniał także, że Willis planował dostać się do środka wahadłowca, gdy ekipa realizowała sceny w budynkach NASA. Filmowcy dostali pozwolenie, by przez godzinę kręcić na mostku, który prowadził do wejścia do rakiety. Bay chciał tylko nagrać bohaterów kroczących w skafandrach w zwolnionym tempie. Willis szepnął wtedy do niego: "Mike, zrobimy jedno ujęcie. Przy drugim zacznę biec i wskoczę do wahadłowca". Jego plany zniweczyła jednak ochrona obiektu. Gdyby aktorowi się udało, producenci musieliby pokryć milionowe odszkodowanie. Ta historia chyba najlepiej pokazuje, o co chodziło w "Armageddonie" - nie o zdrowy rozsądek, a o zabawę, czasem wymykającą się wszelkiej logice.