"Suburbicon" [recenzja]: Produkt Coenopodobny

W główną rolę wciela się Matt Damon /materiały prasowe

Scenariusz autorstwa braci Coen. Gwiazdorska obsada. Za kamerą uznany aktor, który okazał się całkiem zdolnym reżyserem. Za nim doświadczony producent. "Suburbicon" był teoretycznie skazany na sukces. Niestety, z filmami bywa tak, że nawet mając cały worek plusów w ostatecznym rozrachunku możemy otrzymać minus.

Suburbicon jest idealnym miasteczkiem, w którym chciałaby zamieszkać każda familia Stanów Zjednoczonych lat pięćdziesiątych. Spokój mieszkającej tam rodziny Lodge’ów zostaje zakłócony, gdy pewnej nocy do ich domu włamuje się dwójka włamywaczy. Pani domu (Julianne Moore) ginie, pan domu (Matt Damon) nie radzi sobie z nagromadzeniem skrajnych emocji, siostra bliźniaczka zamordowanej stara się jak najszybciej wrócić do normalności, a nastoletni Nicky (Noah Jupe) z przerażeniem obserwuje zachowanie dorosłych. Inni mieszkańcy Suburbiconu nie reagują na tragedię Lodge’ów. Mają inny problem - do sąsiedztwa wprowadziła się właśnie pierwsza afroamerykańska rodzina.

Bracia Coen napisali scenariusz do "Suburbiconu" w 1986 roku, zaraz po sukcesie ich pełnometrażowego debiutu "Śmiertelnie proste". Można tylko teoretyzować jak zostałby odebrany film, gdyby zrealizowali go wtedy. Niestety, dziś przypomina on zlepek pomysłów, które ci wykorzystali w innych dziełach. Nie chodzi nawet o sam motyw partacza, który planuje zbrodnię idealną, a w rezultacie doprowadza do niepotrzebnego rozlewu krwi. Zaznajomieni z twórczością Coenów bez problemu rozpoznają konkretne sceny, jak ukrywanie się w szafie z "Tajne przez poufne". Pojawia się nawet nawiązanie do "Śmiertelnie proste" i niebezpieczeństwa jeżdżącego garbusem - tyle że to zostało już wcześniej sparodiowane w "Big Lebowskim".

Reklama

Niezrealizowany scenariusz bracia oddali w ręce Georga Clooney’a, który przepisał go wspólnie ze swoim producentem Grantem Heslovem. Wydaje się, że łopatologiczny wątek afroamerykańskiej rodziny to ich dzieło - jest on zupełnie niewykorzystany, dodany jakby na siłę i nijak ma się do perypetii Lodge’ów. Kłopot tkwi także w tym, że Clooney jako reżyser zupełnie nie potrafi operować charakterystyczną dla twórczości Coenów groteską. Źle rozkłada akcenty, stąd każda scena jest zbyt przerysowana lub niepotrzebnie poważna. Tam, gdzie bracia bawiliby się kinem, Clooney po prostu kręci kolejne sceny - i ponosi porażkę.

Twórca "Good Night and Good Luck" zdecydowanie lepiej radzi sobie z prowadzeniem aktorów. Damon i Moore świetnie sprawdzają się w swoich rolach. Sceny kradnie im jednak jak zawsze znakomity Oscar Isaac, który udowadnia, że nawet z występu na trzy scenki w średnim filmie można zrobić dzieło sztuki. Clooney ma także kilka ciekawych pomysłów inscenizacyjnych (finałowa rozmowa Nicky’ego z jego wujkiem Mitchem). Przez cały seans ma się jednak wrażenie, że film ten powinien powstać wiele lat temu, z Coenami za kamerą. Teraz "Suburbicon" stanowi dzieło średnio udane i - co najgorsze - niepotrzebne.

5/10

"Suburbicon", reż. George Clooney, USA 2017, dystrybutor: Monolith Films, premiera kinowa 10 listopada 2017 roku.

INTERIA.PL
Dowiedz się więcej na temat: Suburbicon
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy