Kinowe Uniwersum Marvela zapoczątkowali mniej znani bohaterowie komiksowego giganta. Znamienne, że Spider-Man pojawił się dopiero podczas jego trzeciej fazy, a nawiązania do mutantów z X-Men wyskakują nieśmiało w produkcjach z ostatniego roku. Fundamentem zarabiającej miliardy serii okazał się Iron Man i dowodzeni przez niego Avengers. Natomiast jej sercem są bez wątpienia Strażnicy Galaktyki.
Pierwszy film o grupie kosmicznych wyrzutków był swego rodzaju sprawdzianem, czy Marvelowi zawsze się udaje. Sporo osób kręciło przecież głową, gdy pojawił się plan stworzenia "Avengers" - a tu proszę, półtora miliarda zysku. W "Strażnikach Galaktyki" występowały jednak postacie niemal niefunkcjonujące poza komiksowym fandomem. Wystarczy wspomnieć, że najbardziej rozpoznawalnym bohaterem filmu był migający na kilka sekund w scenie po napisach Kaczor Howard. Jednak i tym razem Marvelowi się udało, a widzowie pokochali znerwicowanego Rocketa, powtarzającego w kółko swoje imię Groota i nierozumiejącego metafor Draxa.
Wszystko za sprawą stojącego za kamerą Jamesa Gunna. Wychowanek wytwórni Troma, działającej wedle zasady "dużo, tanio i obleśnie", stworzył okraszoną toaletowym humorem opowieść o piątce przegrywów, którzy znajdują wspólny cel i ratują świat. O ile pierwsza produkcja o Strażnikach wpisywała się w fabułę Kinowego Uniwersum - pojawiały się Kamienie Nieskończoności, gdzieś w tle przewijał się zły Thanos - druga część skupiła się wyłącznie na bohaterach wykreowanych przez Gunna. Tak jest i w wypadku "Volume 3". Jeśli ktoś liczył na kolejną cegiełkę do sagi o światach alternatywnych, epizody innych bohaterów lub jakąś wariację Kanga Zdobywcy - srogo się zawiedzie. Wydaje mi się, że tacy będą w mniejszości.
W centrum fabuły znajduje się Rocket (Bradley Cooper). Gdy kosmiczny szop zostaje ciężko ranny podczas jednej z potyczek, jego towarzysze stają na głowie, by uratować mu życie. Równolegle w retrospekcjach poznajemy historię zwierzaka. Wszystko prowadzi do spotkania z Wielkim Ewolucjonistą (Chukwudi Iwuji), szalonym naukowcem, który postawił sobie za cel stworzenie istoty idealnej.
Jeśli ktoś chciałby zabrać na trzecią część "Strażników" dziecko wrażliwe na cierpienie zwierzątek, radzę zastanowić się dwa razy. Chociaż kamera oszczędza nam najbrutalniejszych widoków, historia Rocketa przejmuje okrucieństwem, którego doświadczył z rąk Ewolucjonisty. Zresztą nie tylko on - w retrospekcjach spotykamy jego towarzyszy niedoli. Interakcje między nimi, przede wszystkim scena snucia wspólnych marzeń, stanowią jedne z najbardziej poruszających w całym Uniwersum Marvela. Gunn, chociaż pierwsze doświadczenie jako filmowiec zdobywał w Tromie, która szokowała dla samego szokowania, nie potęguje tragizmu historii tylko dla osiągnięcia dyskomfortu widzów. Reżyser zdaje się nam mówić: "Nie musisz być doskonały - i to jest ok". Z tego prostego przekazu czyni motto filmu.
Bo kim są filmowi Strażnicy, jeśli nie zbieraniną daleką od ideału. Peter Quill (Chris Pratt) wciąż boleje, że przedstawiona w "Avengers: Końcu gry" Gamora (Zoe Saldaña) nie jest tą, którą pokochał. Prostolinijny Drax (Dave Bautista) nadal źle przyjmuje krytyczne uwagi dotyczące deficytu jego intelektu. Nebula (Karen Gillan), chociaż zżyta z resztą drużyny, bez przerwy reaguje agresją na odchodzące od normy zachowania swych towarzyszy. W określeniach, którymi przerzucają się Strażnicy, dominują gimnazjalne inwektywy pokroju "cyca" i "tępej dzidy". Mimo to wszyscy są ze sobą na dobre i na złe. Gunn od pierwszej części skupiał się przede wszystkim na emocjach swoich bohaterów, co w zamknięciu jego trylogii daje nokautujący efekt. Jest dużo śmiechu, ale też sporo szczerych wzruszeń.
W każdej minucie czuć zresztą, że reżyser zna i kocha swych bohaterów. Nie są oni elementami dekoracji jak w "Thorze: Miłości i gromie". Każdy ma swoją rolę w historii i scenę, w której błyszczy. Swoje pięć minut w końcu otrzymała empatka Mantis (Pom Klementieff), która niemal zawłaszcza dla siebie sekwencję napadu. Nawet postaci poboczne zapadają w pamięci. W "Ant-Manie: Kwantomanii" superbohaterowie spotykali szereg mieszkańców mikroświata: jakiegoś telepatę albo żywego gluta, który chciał mieć dziurki. Wszyscy sprowadzali się do nieśmiesznych żartów. Tymczasem Gunn jest w stanie zająć nas nawet Kraglinem (Sean Gunn) i Cosmo (Maria Bakalova) - psem wysłanym w kosmos przez Sowietów, któremu dopisano o wiele lepsze zakończenie. Działa także złoczyńca, zły do szpiku kości, pozbawiony ludzkich odruchów. Może nieposiadający jakiejś głębi psychologicznej - i co z tego? W tej historii działa jak najbardziej.
Film nie ustrzegł się wszystkich bolączek Marvela i Gunna. Strona wizualna, chociaż o wiele lepsza od tej w ostatnich przygodach Thora, Czarnej Pantery i Ant-Mana, potrafi wystraszyć szaro-burą kolorystyką. Pośpiech speców od efektów specjalnych miejscami jest bardzo widoczny, chociaż jeszcze raz - nigdy nie wchodzimy w rejony lewitującej głowy z "Miłości i gromu" lub nienaturalnie zdeformowanej czaszki Coreya Stolla z "Kwantomanii". Natomiast Gunn ma sto pomysłów na raz i nie potrafi z żadnego zrezygnować. Wpływa to czasem niekorzystnie na rytm historii. Reżyser i scenarzysta idzie też miejscami na łatwiznę i nagina szczęście bohaterów do granic prawdopodobieństwa.
Na wszystkie te wady można jednak przymknąć oko. "Strażnicy Galaktyki" okazują się najbardziej przemyślaną i kompletną z serii wchodzących w skład Kinowego Uniwersum Marvela. Jeśli ostatnie filmy o superbohaterach spod tego szyldu, delikatnie ujmując, zawodziły, Gunn przywraca wiarę, że czeka nas jeszcze sporo dobrego w opowieściach o herosach w kolorowych trykotach. Może nie będą idealne, ale przecież nie o to chodzi. Jak uczy nas "Volume 3": nikt nie jest doskonały. Jeśli emocje się zgadzają, wiele można wybaczyć.
8/10
"Strażnicy Galaktyki: Volume 3" (Guardians of the Galaxy, vol. 3), reż. James Gunn, USA 2023, dystrybucja: Disney, premiera kinowa: 3 maja 2023 roku.