Jason Reitman przejął pałeczkę po swoim ojcu, który wyreżyserował oryginalnych "Ghostbusters". Z jakim efektem? Udanie gra na sentymencie i składa piękny hołd nieżyjącemu Haroldowi Ramisowi, jednocześnie tworząc własny klimat kultowej opowieści.
Pięć lat temu próbowano wskrzesić “Ghosbusters" w wersji kobiecej. Skutek był co najwyżej przeciętny. Trudno wyobrazić sobie było Pogromców Duchów bez Billa Murraya, Dana Aykroyda, Ernie Hudsona i Harolda Ramisa. No, ale Ramis zmarł w 2014 roku, zaś pozostali panowie nie są Rockym Balboą, by toczyć boje po 70-tce. Ba, nawet Rocky zawiesił ostatecznie rękawice na kołku, tocząc w "Creed" bitwę z nowotworem, a nie kolejnym potworem. Nowy "Ghostbusters" ma idealny podtytuł: Dziedzictwo. Ten film jest dziedzictwem reżysera Jasona Reitmana, który przejął pałeczkę po ojcu, reżyserze oryginalnego "Ghostbusters" z 1984 roku i późniejszego o pięć lat sequela. W końcu jest to też dziedzictwo Harolda Ramisa, który był współautorem scenariusza obu filmów. Nowi "Ghostbuster" są hołdem złożonym późniejszemu reżyserowi "Dnia świstaka" i "Depresji gangstera".
Rozumiem rozczarowanie niektórych krytyków za oceanem. Oryginalny "Ghostbusters" ze swoim niewymuszonym humorem z "Saturday Night Live" i Billem Murrayem, tworzącym dopiero kultowego i ikonicznego Billa Murraya, było czymś wyjątkowym. Jason Reitman robi wiele, by wejść w buty swojego ojca i wpisać się w jego styl. Reżyser subtelnych i ironicznych "Juno", "W chmurach" czy "Tully" jest zupełnie różnym reżyserem od Ivana Reitmana, mającego na swoim koncie takie kultowe komedie, jak: "Bliźniacy", "Gliniarz w przedszkolu" czy "Dzień ojca". Mają inną wrażliwość i styl opowiadania. Czy to zarzut? Nie w moich oczach. Dostaję bowiem wszystko, co lubię jako dzieciak wychowany na VHS-ach: małe miasteczko z dinerem z burgerami oświetlonym neonami i z kelnerami na wrotkach; opuszczoną kopalnię, skąd koniecznie musi wyjść zło chcące zniszczyć cały świat; licealną miłość; nerdowe dzieciaki nakrywające inteligencją dorosłych i w końcu deux ex machina z popkulturowymi ikonami made in USA.
Gdy dr Egon Spengler umiera w swoim domu na farmie w Oklahomie, majątek, a raczej udającą go ruderę, przejmuje jego córka Callie (Carrie Coon). Jej życie tak się ułożyło, że przenosi się w "sam środek niczego" z dwójką dzieci: 15-letnim Trevorem (Finn Wolfhard) i Phoebe (McKenna Grace), która najwyraźniej przejęła po dziadku błysk i intelekt. To ona odkrywa laboratorium Edona z ukrytym sprzętem ekipy Pogromców Duchów i... uwięzionymi duchami. Mama nawiązuje w tym czasie relacje ze zblazowanym nauczycielem (Paul Rudd), puszczającym dzieciakom klasykę horroru - a jakże!, na VHS-ie! Wszyscy będą musieli stawić czoła uwolnionym mniej lub bardziej strasznym duchom. Oczywiście nadejdą też Oni. Siwi i otyli Ghostbustersi o ukochanych twarzach Murraya, Aykroyda i Hudsona. Dopiero oni przypomną nam humor oryginału. Ba, w jednej z dwóch scen po napisach powraca nawet Sigourney Weaver.
Istotą “Ghosbusters" był klimat filmu. Nie efekty specjalne czy nawet sama historia, ale mieszanka kina rodzinnego, buddy movie i fascynacji paranormalnymi zjawiskami w reaganowskiej Ameryce lat 80. Dość powiedzieć, że Nancy Reagan interesowała się wyjątkowo mocno spirytyzmem i astrologią. Czasy się jednak zmieniły, choć moda na "ejtisową" nostalgię nie mija. Nie da się tego samego klimatu odtworzyć, co pokazała porażka "Ghostbusters" 2016 roku. Jason Reitman tworzy więc swój własny nastrój, bawiąc się elementami oryginału, ale kieruje swoją historię do widzów, którzy lata 80. znają nie przez kino tego okresu, ale jego odbicie w takich serialach jak "Stranger Things" czy w "Super 8" J.J Abramsa. Zmiana Nowego Jorku, z którym przecież "Ghostbusters" jest złączony zielonymi plazmami i magmami, na prowincjonalne Summerville wsadza film do szuflady uporządkowanej przez Stephena Kinga czy Stevena Spielberga.
Warto dodać, że współscenarzystą jest tutaj nominowany do Oscara za animację "Straszny dom" Gil Kegan, który dobrze wie, jak opowiedzieć o walce dzieciaków z duchami. Reitman dba jednak o nostalgię fanów oryginału. A to pojawiają się Marshmallow Man w wersji mini i z setką braci. A to dowiadujemy się, że siedziba Pogromców Duchów w nowojorskiej dzielnicy Tribeca została kupiona przez "pewnego aktora" i zamieniona na Starbucksa. Ciekawe, czy żart rozbawił Roberta de Niro?
W końcu pojawia się sam Harold Ramis, żegnający się w poruszający sposób z resztą ekipy. Ten film jest dedykowany Ramisowi i jego rodzina musiała zaakceptować scenariusz oraz jego cameo. Mam zawsze wątpliwości etyczne, gdy widzę wykorzystanie w taki sposób nieżyjących artystów. Występujące na scenie hologramy nieżyjących Michaela Jacksona czy Tupaca Shakura przyprawiają mnie o gęsią skórę. Tutaj jednak rozumiem taki zabieg. Duch postaci granej przez Ramisa unosi się cały czas w powietrzu. W przenośni, ale też dosłownie, skoro mamy do czynienia z filmem o duchach. Czy wprowadzi to serię na nowe tory? Cóż, Ectomobile pojawia się znów na ulicach Nowego Jorku. Dopiero zmierzenie się z legendą tego miasta pokaże, czy możemy mówić o nowym "Ghostbusters". Tylko czy De Niro odda Tribecę?
7/10
"Pogromcy duchów. Dziedzictwo" [Ghostbusters Afterlife], reż. Jason Reitman, USA 2021, dystrybucja: UIP, premiera kinowa: 19 listopada 2021
Czytaj również:
"Rolnik szuka żony 8": Zaręczyny w programie podzieliły widzów
"Rolnik szuka żony": Stanisław zabrał głos i zaskoczył dziwną propozycją!
Tom Holland ma problemy ze zdrowiem! Na co cierpi filmowy Spider-Man?
Chce zagrać Jamesa Bonda. Sam się zgłosił!
Więcej newsów o filmach, gwiazdach i programach telewizyjnych, ekskluzywne wywiady i kulisy najgorętszych premier znajdziecie na naszym Facebooku Interia Film.