Niezła, charyzmatyczna obsada; reżyser, który kino akcji ma w małym palcu; dobry pomysł fabularny, atrakcyjne dla oka wnętrza i malownicza wyspa. I film, który tak bardzo rozczarowuje, choć dawał nadzieję na miło spędzony wieczór.
Ktoś kiedyś policzył, ile w danym filmie potrzeba scen akcji, seksu i humoru, żeby wyprodukować murowany hit. Obejrzał z kajetem w ręce wszystkie te hollywoodzkie blockbustery, które ściągały do kin miliony i uzyskał gotową wyliczankę, wzór-marzenie. "Pajęcza głowa" albo te proporcje skrajnie pomyliła albo jest idealnym przykładem tego, że bez pewnej iskry i odrobiny odwagi dobrego kina nie da się zrealizować. A już na pewno nie da się wyjść poza sztampę. Gdyby nie pierwszoligowa obsada i atrakcyjna wizualna warstwa filmu, można by sądzić, że to jakiś telewizyjny produkcyjniak kupiony przez dystrybutora w pakiecie z innym, znacznie lepszym tytułem.
Co poszło nie tak? Wszystko wydaje się na swoim miejscu. To znaczy na miejscu, gdyby odhaczać komórki w arkuszu kalkulacyjnym. Aktorzy? Tak - są: Thor we własnej osobie, czyli Chris Hemsworth. Tu jako sexy-crazy naukowiec Steve Abnesti z eleganckimi oprawkami, wysportowanym ciałem i złowieszczym planem (ale o fabule za momencik). Obok niego Miles Teller - przeszedł już swoje, przeciągnięty najpierw przez J.K. Simmonsa w "Whiplash", a ostatnio przez Toma Cruise’a w "Top Gun Maverick", (jako syn Goose’a, więc nie ma żartów). Tu jest głównie sexy, ale prześladują go wyrzuty sumienia, które motywują go do przejrzenia niecnych szachrajstw granego przez Hemswortha Abnestiego. W tle kilka pań - jedna jako obiekt prawdziwej miłości (Jurnee Smollett), druga - jako obiekt chwilowej namiętności, stymulowanej wstrzykniętymi w rdzeń kręgowy lekami (Tess Haubrich). Dobry zestaw, nie można narzekać. Wszyscy piękni, charyzmatyczni, tak naprawdę ratują sytuację i sprawiają, że "Pajęczą głowę" w ogóle da się oglądać.