Seans "Morbiusa" Daniela Espinosy przypomina kino superbohaterskie z przełomu XX i XXI wieku. W tym czasie producenci wiedzieli już, że historie na podstawie komiksów o zamaskowanych mścicielach mogą być żyłą złota, ale nie zawsze mieli pomysł, jak oszlifować ten diament. Obok "Blade'a: Wiecznego łowcy" lub "Spider-Mana" Sama Raimiego dostaliśmy wtedy takie potworki jak "Daredevil", "Ghost Rider" lub "Spawn". Gdyby "Morbius" debiutował wtedy, zaliczałby się do drugiej grupy. Tyle że on pojawia się na ekranach kin w 2022 roku, co czyni go dziełem jeszcze bardziej kuriozalnym.
"Morbius" Daniela Espinosy to kolejna, po dwóch "Venomach", fabuła o przygodach wybranego przeciwnika Spider-Mana, ale bez charyzmatycznego ścianołaza, zarezerwowanego do występów w kolejnych odsłonach głównego kinowego uniwersum Marvela. Samo w sobie nie jest to jeszcze wadą. Komiksowy Morbius nie był zresztą tak mocno powiązany z Peterem Parkerem, jak Eddie Brock, więc jego brak nie tworzy luki odczuwalnej przez cały seans. Rzecz w tym, że Espinosa i jego scenarzyści nie mają zupełnie pomysłu, jak "Morbiusa" uczynić interesującym.
Bohatera raczą generyczną genezą. Ich Michael Morbius (Jared Leto) jest genialnym biologiem, dotkniętym rzadką chorobą krwi. Czas się powoli kończy, więc uczony decyduje się na ostatnią próbę ratunku - połączenie genomu człowieka i żywiących się krwią nietoperzy. Eksperyment kończy się połowicznym sukcesem. Stan Michaela poprawia się w mgnieniu oka. Zaczyna on także wykazywać szereg nadprzyrodzonych zdolności, z podwyższoną siłą i lataniem na czele. Niestety, ma to swoją cenę. Morbius musi konsumować krew, inaczej po kilku godzinach znajduje się na granicy życia i śmierci. Problem pojawia się, gdy eksperymentowi poddaje się osoba z tą samą przypadłością, która w przeciwieństwie do uczonego, nie będzie miała problemów z zabijaniem ludzi w celu pozyskania pożywienia.
Tak oto ponownie otrzymujemy historię początków herosa oraz jego walkę ze swoim złym odbiciem. Może historia, chociaż sztampowa, bawi? Nie, fabularnie "Morbius" jest pozszywany z elementów wyeksploatowanych do cna, zbędnych (wątek dwóch detektywów) i irytujących (dialogi deklaratywne). Bohaterowie chociaż ciekawi? Ani trochę. Grany przez Matta Smitha przybrany brat Morbiusa jest co najwyżej irytujący, Jared Harris jako jego mentor ma ledwo kilka scen, a Adria Arjona jako ukochana bohatera okazuje się postacią z papieru. Największym zaskoczeniem jest Jared Leto w roli głównej. Aktor, który przyzwyczaił widzów do kolejnych szaleństw i szarży, tutaj raczy nas jedną ze swych najspokojniejszych i najnudniejszych ról. Nawet jemu się nie chciało.
Twórcy nie wiedzieli także, w jakiej konwencji utrzymać "Morbiusa". Widać, że w niektórych scenach (masakra na statku) planowano zrobić użytek z wyższej kategorii wiekowej, z której w pewnym momencie zrezygnowano, bo - zapewne - liczono na większe zyski. Film nie sprawdza się także jako widowisko, ukrywając całą akcję w mroku i niszcząc ją rozchwianą kamerą oraz szybkim montażem. Wisienką na torcie są sceny po napisach, klejące na ślinę film Espinosy z większym kinowym uniwersum. Co z tego, że bez sensu?
"Morbius" nie jest filmem skrajnie złym. To dzieło zwyczajnie zbędne, powstałe nie z autorskiej potrzeby, a wyliczeń wytwórni, która wie, że dany gatunek wciąż zarabia, ale nie do końca rozumie dlaczego. Byłbym szczęśliwy, gdy Sony ograniczyło się do koprodukowania kolejnych Spider-Manów z Tomem Hollandem oraz animacji o Milesie Moralesie. Te wychodzą im całkiem dobrze.
3/10
"Morbius", reż. Daniel Espinosa, USA 2022, dystrybucja: United International Pictures, premiera kinowa: 1 kwietnia 2022 roku.