O tym filmie reżyser David Fincher marzył od 20 lat. Fani jego charakterystycznego stylu niekoniecznie. Oto opowieść o wykluwaniu się hollywoodzkiego stylu i związkach kina z polityką - "Mank".
Netflix stara się być kimś w rodzaju dobrej wróżki lub dżina, pomagając spełnić reżyserskie marzenia takim twórcom, jak: Alfonso Cuaron, Martin Scorsese czy ostatnio David Fincher. O ile "Roma" tego pierwszego filmowca okazała się gigantycznym sukcesem artystycznym, obsypanym deszczem nagród z Oscarami włącznie, o tyle pozostałe filmy - "Irlandczyk" i "Mank" - na takie szczyty nie dotrą. Mistrz Scorsese zrobił trzygodzinnego bryka z własnej twórczości, a reżyser "Siedem", "Fight Clubu" czy "Gry" stworzył opowieść dla nerdów i historyków filmu, która rozczaruje wielbicieli fincherowskich thrillerów. Nawet zaglądający za kulisy powstania Facebooka "Social Network" opowiedziany był w porównaniu z "Mankiem" z nerwem i dreszczykiem.
Nowe dzieło Finchera takich emocji nie zapewni, co nie znaczy, że jest to film nieudany, należy po prostu postawić przy nim ostrzeżenie, coś w rodzaju znaku "Nieupoważnionym wstęp wzbroniony", który wisi przed posiadłością Xanadu, należącą do dożywającego swych dnia Charlesa Fostera Kane'a. Ta fikcyjna postać - wzorowana na magnacie prasowym Williamie Randolphie Hearście - czyli główny i tytułowy bohater najsłynniejszego debiutu w historii kina, "Obywatela Kane'a" Orsona Wellesa, to wymysł tytułowego "Manka".
Herman Mankiewicz (wyśmienity Gary Oldman) to jedna z najważniejszych postaci hollywoodzkiego kina lat 20. i 30. XX wieku - początkowo pracował przy filmach niemych, potem dźwiękowych. Napisał scenariusz "Czarnoksiężnika z Oz" czy "Kolacji o ósmej", był też konsultantem wielu innych tekstów, którym nadał swój charakterystyczny styl, przede wszystkim składający się z oszczędnych, inteligentnych, zawsze ironizujących dialogów. Sukces przypłacił uzależnieniem od alkoholu i przedwczesną śmiercią, wcześniej jednak zdobył do spółki z Wellesem Oscara za scenariusz "Obywatela Kane'a", którego autorstwo było w kolejnych latach przedmiotem akademickich i branżowych analiz.
Fincher nie poświęca temu sporowi specjalnej uwagi - robi zbliżenie na Manka i hollywoodzkie salony, w których zapadały najważniejsze decyzje dotyczące spraw daleko poważniejszych niż to, kto w rządzonym żelazną ręką przez Louisa B. Meyera studiu MGM zabłyśnie jako najnowsza gwiazda . A tych - jak mówił sam szef studia - było więcej niż na niebie. Gdy poznajemy Manka, jest podwójnie przywiązany do łóżka: złamana noga nie pozwala mu się ruszać, podobnie jak szybko zbliżający się termin oddania scenariusza filmu, który zamówił u niego Orson Welles.
W serii retrospekcji widzimy, jak Mank: poznaje wpływowego magnata prasowego Williama Hearsta (Charles Dance, pozbawiony wulgarnej charyzmy Tywina Lannistera) i jego oficjalną kochankę, aktorkę Marion Davis (Amanda Seyfried); spotyka się z Louisem B. Meyerem (Arliss Howard) czy Irvingiem Thalbergiem (Ferdinand Kingsley) - młodym, genialnym producentem, którego wpływ na kino dźwiękowe, podobnie jak Manka, jest nie do przecenienia. To jego imię nosi specjalny Oscar przyznawany od lat 30. wyróżniającym się producentom filmowym. Na ekranie pojawiają się też inne tuzy tamtych lat: brat Hermanna, Joseph L. Mankiewicz (reżyser "Wszystko o Ewie" i "Kleopatry"), David O. Selznick (producent "Przeminęło z wiatrem") czy polityk Upton Sinclair, którego kampanię polityczną skutecznie utrąca spisek Meyera i Hearsta. To jest główny temat filmu - peregrynacje inteligentnego, doświadczonego i bystrego pisarza przez kulisy świata oblepionego hollywoodzkim glamourem.
Trudno nie widzieć analogii między tamtymi czasami i współczesnością, gdzie zarządzanie informacją, tworzenie i szarganie medialnych wizerunków to element walki politycznej. Kino od swojej kolebki służy do manipulacji, wszak oglądamy filmy po to, żeby coś poczuć, albo od czegoś uciec. U Finchera pokazuje ono swoje paskudne, brudne oblicze - kto robi kino, ten upaja się władzą i chce ją mieć także poza halą zdjęciową, studiem, salą projekcyjną.
Mank widzi siebie samego jako walczącego z wiatrakami współczesnego Don Kichota, tyle że zamiast smoków są tu bogacze, a zamiast kopii - słowa i riposty. O tym, jak bardzo tego oręża boi się potwór, świadczą próby zablokowania realizacji "Obywatela Kane’a" przez Hearsta i jego popleczników.
Oldman gra swojego bohatera w stylu, jaki obowiązywał w czasach "Manka": lekko teatralny, stonowany, poniekąd pozbawiony naturalności i ognia, jakie wniesie dekady później choćby Marlon Brando. Zresztą całość imituje hollywoodzkie kino z czasów realizacji "Kane'a". Eleganckie i chłodne tempo dla niektórych widzów znających inne filmy Finchera może okazać się zbyt ślimacze. Nie znaczy to jednak, że "Mank" to kaprys nijak się mający do jego twórczości. Są tu tematy prześladujące reżysera, obecne w "Zodiaku", "Dziewczynie z tatuażem" czy "Zaginionej dziewczynie" - upór w dążeniu do prawdy i cena, jaką bohaterowi przychodzi zapłacić za jej odkrycie.
W "Siedem" śledztwo prowadzone przez detektywa granego przez Brada Pitta przynosi mu tylko rosnące cierpienie, reporter Daniela Craiga w "Dziewczynie z tatuażem" poznaje brudne sekrety bogatej rodziny, lecz niewiele z tego wynosi poza ranami i emocjonalnym ciężarem; niemożność złapania "Zodiaka" doprowadza policjanta do szaleństwa. A Mank? Na gali rozdania Oscarów się nie pojawił. O tym, że wygrał, dowiedział się z radia. I nigdy już niczego tak dobrego jak "Kane" nie napisał.
8/10
"Mank", reż. David Fincher, USA 2020, premiera: Netflix 4 grudnia 2020 roku.
***
Ola Salwa jest szefową działu polskiego w miesięczniku "KINO" oraz programerką festiwalu Transatlantyk.