Z zapowiedzi można się było domyślić - kolejny film Wesa Andersona, a więc kino "po jednej nutce". Każdy z grubsza wie, czego się po nich spodziewać. Filmy Andersona zawsze mają wyraźny znak rozpoznawczy, nie sposób pomylić ich z innymi. Ta autorska sygnatura to symetryczny reżim, kolorystyczna proporcja, zbieranina genialnych outsiderów obrysowanych grubym konturem. Ale tym razem jest nieco inaczej. Niby tak samo, a jednak trochę inaczej.
Nie dziwi wcale miejsce i czas - kino Wesa Andersona zawsze wyrastało z podróży małych i dużych, przestrzeni silnie symbolicznych. Biegło przez indyjskie bezdroża ("Pociąg do Darjeeling"), wybrzeże nowej Anglii z połówki lat 60. ("Kochankowie z księżyca. Moonrise Kingdom"), innym razem akcję przenosił do Japonii niedalekiej przyszłości ("Wyspa psów") lub odmalowywał na tle upadającej Europy ("Grand Budapest Hotel"). Ten też zaczyna od podróży.
Niejaki Artur Horewitz Jr, pragnąc umknąć z sielankowych ostępów Wielkich Równin, przekształca serię kolumn podróżniczych w "Kurier Francuski". Redakcję zakłada pod Paryżem, ludzi do współpracy dobiera starannie, przez najbliższych pięćdziesiąt lat zespół reporterski tworzyć będą u niego najlepsi dziennikarze swoich czasów. Pisać będą o polityce, społeczeństwie, sztuce niskich i wysokich lotów, historiach z życia wziętych. Przede wszystkim zaś pisać będą skrupulatnie, z werwą i charakterem. U Horewitza nie ma miejsca na łatwe wzruszenia. Trzymać trzeba się jak najdalej od weekendowej sensacji i rzetelnie wykonywać swoją robotę. Motto pierwsze szefa "Kuriera" brzmi: "nie beczeć - żadnych wzruszeń". Drugie: "tylko postaraj się, by zabrzmiało to tak, jakbyś napisał to celowo".
To list miłosny do starej szkoły dziennikarstwa. Anderson jako główny punkt odniesienia swojego filmu podaje pierwszy zespół redakcyjny "New Yorkera" pod batutą Harolda W. Rossa. Ten rodzaj prasy drukowanej i idącego za nią zawodowego oddania, które w dobie elektronicznych gadżetów bezpowrotnie przeminęły. Ross założył "New Yorkera" jako magazyn satyryczny, który z czasem jednak dojrzał. Dowcip, drwina i ironia pozostały jego wizytówką, ale nabrały poważnego tonu. Na jego łamach obok dowcipnych rysunków zaczęła pojawiać się pogłębiona publicystyka spod pióra Nabokova, Capote'a, Arendt. Przez lata to oni, jak i wielu zatrudnionych tam dziennikarzy, stanowili DNA magazynu. Ważkiego, a jednocześnie komicznego i figlarskiego.
Taki zresztą jest nowy film Andersona, szeroko rozpięty między tymi dwiema postawami. W obrazie wesoły, w słowie - znacznie dojrzalszy niż sugerowały zapowiedzi. Z jednej strony, przyjemność oglądania jest wciąż imperatywem reżysera, mnoży on detale i smaczki bez opamiętania, z drugiej - niczym giganci "New Yorkera" trzyma rękę na pulsie, pamięta o ludziach i ich problemach. Do kolorowego świata przedostają się przemoc, rewolucja, śmierć i depresja. Po godzinie staje się jasne, że Anderson chce powiedzieć nam coś poważnego.
Kolejne rozdziały filmu odpowiadają układowi tytułowego magazynu i tekstom z jego ostatniego wydania: nekrolog, rubryka turystyczna, trzy artykuły z działów "Sztuka", "Polityka", "Kuchnia". Historie są krótkie, osobne, niepowiązane ze sobą. Anderson w każdej z nich mnoży pokręconych bohaterów, ale rozbijając film na kilka segmentów jest w stanie ich wszystkich rozsądnie zagospodarować i wyeksponować - dać im więcej miejsca niż zwykle, możliwość pełnego bycia na ekranie.
Czyje to historie? Na przykład genialnego artysty, który wylądował w więzieniu za morderstwo. Tam poznał strażniczkę, która stała się jego muzą i namalował portret, który w świecie sztuki zrobił furorę. Kto jeszcze? Młodzi Francuzi, wściekli studenci, którzy przerywają wykłady, wychodzą na ulicę, żeby bić się z policją, wykrzykiwać hasła o wolności i budowaniu nowych autorytetów. Na deser - porwanie, policyjna obława, kulinarne dzieła sztuki i tajemniczy szef kuchni. Antologia jest sążnista, na koniec jeszcze krótki powrót do redakcji. Zgodnie z wolą świętej pamięci naczelnego redakcja ma wypuścić w świat ostatni numer gazety i zamknąć tytuł.
Bywa tu bardziej na poważnie, ale Anderson nie zapomina, co było siłą napędową wczesnego "New Yorkera". Rysownicy magazynu od samego początku mieli swój charakterystyczny styl, niepowtarzalne okładki to coś, do czego czytelnicy są przyzwyczajeni. Anderson także nie ma zamiaru rezygnować ze swojego stylu, który przez lata obrósł legendą. Powiem więcej - być może nigdy nie czuł się bardziej sobą, niż w "Kurierze". Każda nowelka to nie tylko inna historia, to też inna stylizacja. Raz Anderson tłumaczy życie na język swojego teatrzyku, w którym bohaterowie ustawieni są w centrum płaskiego kadru i przodem do widowni. Innym razem zmienia format kadrów z wąskich na panoramiczne, pierwszy raz ulubione pastele redukuje do nowofalowych czerni i bieli. Na końcu wplata w to wszystko animację stylizowaną na kreskę Rea Irvina - legendarnego rysownika "New Yorkera".
Na ekranie roi się zresztą od podobnych hołdów, "Kurier" to jeden wielki tribute. Film wieńczy dedykacja dla tuzów dziennikarskiego fachu pokroju Harolda Rossa, A. J. Lieblinga, Jamesa Baldwina czy Mavis Gallant, korespondentki Maja 68'. Jest coś poruszającego w tym, że korowód szalonych pomysłów Andersona nabiera takiego ciężaru, że on sam dociera do głębszych prawd na temat potrzeby podtrzymania wolnej prasy i magicznej mocy słowa pisanego. Trudno o lepszą lekcję dziennikarskiego etosu, który uległ ostatnio poluzowaniu.
8/10
"Kurier Francuski z Liberty, Kansas Evening Sun" (The French Dispatch), reż. Wes Anderson, Niemcy, USA 2021, dystrybucja: Disney, premiera kinowa: 19 listopada 2021
Czytaj więcej:
Legenda kina ukarana grzywną za rasistowskie uwagi!
To będzie hit Ligi Mistrzów? Powrót Dariusza Szpakowskiego!
Skoki narciarskie w TVN! Kto poprowadzi studio?
Więcej newsów o filmach, gwiazdach i programach telewizyjnych, ekskluzywne wywiady i kulisy najgorętszych premier znajdziecie na naszym Facebooku Interia Film.