"Baby Driver" [recenzja]: Człowiek zwany Dzieckiem

Ansel Elgort jako tytułowy Dzieciak w filmie "Baby Driver" /UIP /materiały dystrybutora

W "Baby Driver" Edgar Wright sięga po figurę mistrza kierownicy, użyczającego swojego talentu podczas napadów, ale będącego kimś bardziej niewinnym niż oprychy, z którymi pracuje. Kogoś takiego można znaleźć w "Kierowcy" Waltera Hilla i "Drive" Nicolasa Windinga Refna. Jeśli jednak w tamtych filmach mamy do czynienia z wyciosanymi z granitu mężczyznami, to tutaj bohater jest, no cóż, dzieciakiem.

Ksywa Baby pasuje do niego jak ulał. Grany przez liczącego sobie niewiele ponad dwadzieścia lat Ansela Elgorta jest szczupły i nieśmiały, ma do tego gładką, młodzieńczą twarz. To tak naprawdę porządny chłopak, który spłaca dług u Doca (Kevin Spacey), gangstera o manierach prezesa banku. Jeszcze jeden detal sprawia, że Baby wydaje się dość absurdalną postacią: otóż prawie nigdy nie wyjmuje z uszu słuchawek, nawet podczas omawiania planów skoku. Potrzebuje muzyki, aby zagłuszyć szumy dręczące go od wypadku, w którym zginęli jego rodzice, ale używa jej też jako paliwa, nakręca się nią i inspiruje. Jest jedną z tych osób, których życie posiada starannie ułożony soundtrack. 

Reklama

Wright jest reżyserem-geekiem, mniej zadziorną i bardziej przyjazną odbiorcy wersją Quentina Tarantino. Posiadający imponującą wiedzę na temat historii X muzy, zawsze gotów podzielić się listą filmowych fascynacji, tworzy komediowe wariacje na temat popularnych gatunków: od horroru o apokalipsie zombie w "Wysypie żywych trupów" po thriller sci-fi w "To już jest koniec". "Baby Driver", odwołujący się przede wszystkim do tradycji ballad noir, nie jest może najlepszym dziełem Wrighta, ale pozostaje utrzymany w charakterystycznym dla niego stylu - to kawałek pozytywnie wariackiego kina rozrywkowego.

Na samym początku oglądamy scenę skoku. Skompletowana przez Doca ekipa jest skupiona, także Baby, odgrodzony od świata przez ścianę z dźwięków. Kiedy na chwilę zostaje sam w samochodzie, daje się ponieść piosence i śpiewa do butelki z wodą mineralną. Potem następuje ucieczka przed policją, trwająca niecałe pięć minut, ale niezwykle intensywna, do tego stopnia, że wywołuje zawroty głowy i mrowienie w kościach. Reszta filmu prezentuje się podobnie: napięcie narasta, a bohaterowie zachowują się coraz bardziej śmiało i brutalnie (wypada tu wspomnieć, że Jamie Foxx i Jon Hamm z powodzeniem i wyraźną radością odgrywają role wzorcowych twardzieli). Jednakże co jakiś czas tonację rozrzedzają bon moty, pełnoprawne gagi czy dygresje z zupełnie innego porządku gatunkowego. "Baby Driver" potrafi mieć ciastko i zjeść ciastko, angażować jako spektakl i śmiać się z samego siebie. 

Nie wszystko jednak zostaje tutaj wzięte w nawias. Zarówno wspomnienia Baby'ego o matce, jak i jego szczeniacki romans z piękną kelnereczką (Lily James, uśmiech godny uwiecznienia w jakimś dreampopowym utworze) są pokazane na serio, z całym sentymentalnym kiczem inwentarza. To dość ryzykowny zabieg, ale koniec końców budzi sympatię do Wrighta. Będąc zawodowym zgrywusem, reżyser nie boi się pochylić nad swoimi bohaterami - a także poprosić widzów, aby zrobili to samo.

8/10

"Baby Driver", reż. Edgar Wright, USA 2017, dystrybutor: UIP, premiera kinowa: 7 lipca 2017

INTERIA.PL
Dowiedz się więcej na temat: Baby Driver
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy