Gdyby obdzielić biletami wszystkich chętnych na tę projekcję, zapełnione zostałyby pewnie kolejne festiwalowe sale. To było istne szaleństwo. Wejściówki rozeszły się w kilkadziesiąt sekund, ludzie siedzący na dostawkach oraz schodach w liczącej ponad tysiąc miejsc sali i pełne skupienie. Ale czego innego się spodziewać, kiedy do Cannes przyjechali: Martin Scorsese, Leonardo DiCaprio i Robert De Niro?
I choć projekcję zwieńczyła burza oklasków, a pierwsze recenzje są niezwykle entuzjastyczne, dało się wczoraj słyszeć w festiwalowym pałacu, w bardzo wielu językach stwierdzenie: "za długi". Martin Scorsese nie bierze jeńców, bo zaserwował nam blisko trzyipółgodzinne widowisko. Choć akurat w jego przypadku do takich metraży powinniśmy być przyzwyczajeni. Tym, co najbardziej ujęło mnie jeszcze przed samą projekcją, był fakt, że wszyscy szczęśliwcy, którzy się na nią dostali, traktowali seans jak prawdziwe święto. Może zabrzmi to nieco patetycznie, ale czuć było, jak ważną rolę Scorsese odegrał w historii kina.
To, czy "Czas krwawego księżyca" jest filmem za długim, jest kwestią względną, niemniej rozumiem, z czego te wątpliwości mogą wynikać. Scorsese, przynajmniej w swoich najważniejszych filmach, przyzwyczaił do szybkiego tempa, a już na pewno do tego, że każde chwilowe uspokojenie akcji odbije sobie zaraz z nawiązką. Tutaj tego nie ma, akcja rozwija się raczej niespiesznie, niezależnie od tego, czy w danym momencie ktoś z kimś rozmawia czy do kogoś strzela.
Tych ostatnich scen jest sporo, lokując nowy film Scorsese gdzieś między westernem a kinem gangsterskim. Co nie powinno specjalnie dziwić, biorąc pod uwagę temat, jaki w "Czasie krwawego księżyca" podjął amerykański reżyser. A jest to historia oparta na książce "Czas krwawego księżyca" autorstwa Davida Granna, poświęconej narodzinom FBI oraz serii morderstw popełnionych w latach XX w. Oklahomie na Indianach z plemienia Osagów. Związane one były z odkrytymi przez nich złożami ropy naftowej, co w jednej chwili całkowicie odmieniło los rdzennych mieszkańców tych terenów i uczyniło z nich bogaczy na skalę kraju. Scorsese, do spółki z współscenarzystom Erikiem Rothem, o FBI ledwie wspomina, skupi się za to na tej drugiej kwestii.
Świat Osagów poznajemy przede wszystkim z perspektywy białych. Powracającego z frontu I wojny światowej Ernesta Burkharta (w tej roli Leonardo DiCaprio) oraz jego wuja Williama Hale’a (Robert De Niro), zwanego też "Królem". Nie ma w tym przypadku, bo sędziwy mężczyzna, który deklaruje przyjaźń oraz przychylność wobec Indian, trzęsie całą okolicą i nie cofnie się przed niczym, by zrealizować swój cel. A jest nim rzecz jasna przejęcie naftowego imperium, czemu służyć mają mieszane małżeństwa i stopniowe eliminowanie wśród rdzennych mieszkańców tego terytorium kolejnych prawowitych spadkobierców. Choć wydaje się, że motywacją Ernesta do ślubu z Indianką Molly (Lilly Gladstone) było akurat prawdziwe uczucie i tak staje się on centralnym ogniwem całego planu.
Scorsese nie bawi się w swoim filmie w tajemnice. Od samego początku wiemy, kto jest czarnym charakterem i stoi za kolejnymi krwawymi zbrodniami. Reżysera zdecydowanie bardziej interesuje to co zwykle, czyli pochylenie się nad ciemną stroną ludzkiej natury, pazernością, żądzą pieniądza, bo daje on do zrozumienia, że kiedy już się wejdzie na tę drogę, w zasadzie nie ma z niej odwrotu. Wręcz przeciwnie, apetyt rośnie w miarę jedzenia, stąd szereg innych przekrętów, jakie stają się udziałem bohaterów, z przestępstwami ubezpieczeniowymi na czele.
Każdy reżyser marzyłby pewnie o takiej obsadzie, jaką w "Czas krwawego księżyca" może pochwalić się Scorsese. Robert De Niro i Leonardo DiCaprio - dwóch czołowych aktorów swoich pokoleń. Rozumiejących się ze Scorsese bez słów, bo przecież wielokrotnie już w przeszłości mieli okazję spotykać się na planie, ale co ważne, potrafiących też znakomicie współpracować. Mogę się jedynie domyślać, że powściągnięcie aktorskiego ego, zwłaszcza w przypadku hollywoodzkich gwiazd, nie zawsze musi być łatwe, ale ten film jest modelowym przykładem, że jednak się da. Na czym wydatnie korzysta końcowy efekt.
Nieustannie imponuje mi witalność i artystyczna energia z jaką pracuje osiemdziesięcioletni dzisiaj Scorsese. Podobne uczucie miałem, oglądając przed rokiem, również w Cannes, "IO", starszego o pięć lat Jerzego Skolimowskiego. Pozostaje mieć nadzieję, że niejeden trzyipółgodzinny spektakl wyjdzie jeszcze spod ręki Martina Scorsese. Nawet jeżeli będzie odrobinę za długi.
8/10
"Czas krwawego księżyca", reż. Martin Scorsese, USA 2023, dystrybutor: UIP, premiera kinowa: 20 października 2023 roku.