Kiedy wydawało się, że wszystko w kinie już było i trudno jeszcze czymkolwiek zaskoczyć, wchodzi on, cały na biało. Yorgos Lanthimos. Grecki reżyser, który niezależnie od tego czy filmy kręcił w swojej ojczyźnie, czy robi to poza jej granicami dla amerykańskiego studia, z oryginalności oraz wybitnie nieszablonowego myślenia uczynił swój znak rozpoznawczy. Najnowszym tego dowodem "Biedne istoty".
W Hollywood nie ma zmiłuj. Przekonał się o tym niejeden europejski reżyser, którego Fabryka Snów pozbawiła artystycznej duszy i pazura. Niektórzy wracali z podkulonym ogonem, inni dostosowywali się, rezygnując z początkowych ambicji. Ale na szczęście to nie przypadek Yorgosa Lanthimosa, udowadniającego po raz kolejny jak twardo potrafi walczyć o swoją filmową tożsamość.
Z perspektywy widza ta niechęć do kompromisów i potrzeba zachowania własnego języka może imponować na równi z wyjątkową kreatywnością reżysera "Faworyty" (2018). Mam w ogóle wrażenie, że to jeden z niewielu twórców, o ile nie jedyny we współczesnym kinie, który zawsze chce porwać się na coś nowego.
Choć w przypadku "Biednych istot" wcale nie musiało być to takie oczywiste, bo ze scenariusza autorstwa Tony’ego McNamary (opartym na powieści Alasdaira Graya), idąc po linii najmniejszego oporu można było zrobić kolejną wariację na temat Frankensteina. To mogłoby sugerować samo zawiązanie akcji, jakim są paramedyczne eksperymenty ekscentrycznego naukowca Godwina Baxtera (w tej roli Willem Dafoe) i w ich konsekwencji wskrzeszenie do życia młodej kobiety imieniem Bella.
Nie to jest jednak najciekawsze, a stopniowa ewolucja jaką przechodzi bohaterka. Od nauki pojedynczych słów, przez odkrycie seksualnych uciech po zrozumienie bardziej złożonych koncepcji społeczno-politycznych w postaci... socjalizmu. Żeby to w ogóle mogło mieć miejsce, Bella musi opuścić rezydencję równie genialnego, co szalonego naukowca i udać się w świat. A w tej podróży, przynajmniej w założeniu, towarzyszył jej będzie grany przez Marka Ruffalo Duncan.
Droga Belli ku "oświeceniu" i próba zmierzenia się z otaczającą ją rzeczywistością to moment, w którym Lanthimos rozwija skrzydła. Od sytuacyjnych żartów, wynikających w dużej mierze z nieprzystosowania jego bohaterki, przez złośliwe puenty kiedy staje się coraz bardziej świadoma, po tym jak zaczytuje się w pracach kolejnych filozofów, po interesującą feministyczną refleksję na temat kobiecego ciała.
Nie byłoby to wszystko tak wyraziste, gdyby nie Emma Stone. Dla amerykańskiej aktorki to druga współpraca z Lanthimosem, po zrealizowanej przed pięcioma laty świetnej "Faworycie". Obstawiam, że nie byłem jedynym, który już wtedy liczył, że ta kooperacja będzie miała dalszy ciąg, bo wygląda na to, że ta dwójką dogaduje się znakomicie. Lanthimos w osobie Stone ewidentnie znalazł za oceanem swoją muzę, a ta pięknie mu za to odpłaca, bo jej interpretacja postaci Belli i zobrazowanie ewolucji bohaterki są w „Biednych istotach” po prostu wybitne. A rola ta, zarówno fizycznie, jak i emocjonalnie, z pewnością należała do jednego z większych wyzwań w dotychczasowej karierze aktorki. Czyżby szykował się kolejny Oscar w dorobku Stone? Niewykluczone!
Tym, co obok samej historii, w równej mierze ujęło mnie w filmie Lanthimosa, jest kreacja świata przedstawionego. Świetną pracę w tej materii wykonał irlandzki autor zdjęć Robbie Ryan, sprawiając że niektóre ujęcia były jakby żywcem wyjęte z klasyków niemieckiego ekspresjonizmu. Odrealniona rzeczywistość, która nabierała kształtów i kolorów wraz z rozwojem bohaterki.
"Biedne istoty" zbierają same zachwyty. Nie mam wątpliwości, że to film, który zasłużył na najwyższe wyróżnienia, w tym Złotego Lwa. Byle tylko, na wzór eksperymentów Godwina Baxtera nie miał on głowy buldoga.
9/10
"Biedne istoty", reż. Yorgos Lanthimos, USA, Irlandia, Wielka Brytania, dystrybutor: Disney