Francis Ford Coppola - człowiek, który dał światu "Czas apokalipsy" i "Ojca chrzestnego" - po prawie pół wieku starań nakręcił swój wymarzony film "Megalopolis", na który wyłożył z własnej kieszeni 120 milionów dolarów. Z jednej strony cieszę się z tego, bo uwielbiam opowieści o spełnionych marzeniach. Z drugiej jednak radosny nastrój przygasza nieco gorzka refleksja. Skoro reżyser o renomie niedościgłego mistrza przez tyle czasu bezskutecznie żebrał w Hollywood o fundusze, to jakie szanse mają twórcy o skromniejszym dorobku, którzy nie mogą liczyć już nawet na resztki z producenckiego stołu?
Swego czasu narzekał na to Edward Norton, z którym spotkałam się, by porozmawiać o jego autorskim projekcie "Osierocony Brooklyn". On poświęcił swojemu filmowi piętnaście lat, co w porównaniu z półwieczem Francisa Forda Coppoli wydaje się skromną liczbą, ale umówmy się, to też całkiem spory kawałek życia. Zapytałam, jak z jego perspektywy wygląda finansowanie takiego przedsięwzięcia. "Człowiek puka do wielu drzwi, niektórych mu nawet nie otworzą, a jeśli w końcu wejdzie, to na ogół i tak odchodzi z niczym" - odpowiedział Edward, po czym powołał się właśnie na przykład "Megalopolis".
"Słyszę o tym filmie, odkąd pamiętam. Nawet kiedy Coppola był u szczytu sławy, nikt nie chciał dać mu funduszy. Dlatego teraz wydał na budżet wszystkie swoje pieniądze. Sto milionów dolarów!" - Norton naprawdę był pod wrażeniem, że zamiast obstalować sobie jacht, samolot czy prywatną wyspę, ktokolwiek przepuszcza majątek na realizację filmu. "Być może uznał, że w jego wieku to lepsze niż wydawać kasę na głupoty" - uznał Edward, dodając z rozgoryczeniem: "Trudno o lepszy dowód na to, że w Hollywood pozycja i nazwisko nic nie znaczą, jeśli chodzi o pieniądze".
Jak było, tak było - najważniejsze, że Fransi Ford Coppola nareszcie dopiął swego. A znając go, mogę śmiało iść o zakład, że była to droga przez mękę. Francis bowiem nie należy do ludzi skłonnych iść na jakiekolwiek kompromisy, a już najmniej obchodzi go kwestia komercyjnego powodzenia filmu. Jak to ujął kiedyś w rozmowie ze mną: "Można kręcić kino czysto rozrywkowe, o którym z góry wiadomo, że spodoba się odbiorcom. A można też kręcić filmy trudniejsze, które stanowią dla widzów pewne wyzwanie. Mają jednak tę zaletę, że przy każdym obejrzeniu można odnaleźć w nich coś nowego. I dzięki temu można wielokrotnie do nich wracać".
Reżyser wyznał mi też, że kwestia nakręcenia "Megalopolis" stała się dla niego sprawą nie tyle ambicjonalną, co... uczuciową: "To jak zakochać się w kobiecie, o której wiesz, że cię nie zechce, a mimo to próbujesz". A wiadomo, że z miłości człowiek zrobi wszystko, nawet wyda lekką ręką sto milionów. Tak mówiąc między nami, chyba wiem, dlaczego zdobył się na tak radykalny krok. Francis po prostu nie znosi prosić nikogo o pomoc, dlatego wolał sam zgromadzić cały budżet, dolar po dolarze. Przynajmniej mógł rozporządzać nim wedle uznania.
Kino zawsze było dla niego trybuną, z której mógł opowiadać o tym, co go interesuje, fascynuje, co go zastanawia i dręczy. Nie inaczej jest z "Megalopolis", w którym przedstawił własną - ujmijmy to dyplomatycznie, nie nazbyt optymistyczną - wizję przyszłości Ameryki. Zastanawiające, że wielki reżyser wybrał do tej osobistej wypowiedzi język filmowej fantastyki. Mogłoby się wydawać, że to nieodpowiednie narzędzie, zwłaszcza jeśli utożsamimy fantastykę znaną nam z wielkiego ekranu głównie z produkowanymi taśmowo widowiskami o superbohaterach. Ale przecież byłoby to krzywdzące uproszczenie.
Kino science fiction może przecież poszczycić się osiągnięciami artystycznymi naprawdę dużego kalibru, wystarczy przypomnieć chociażby nieśmiertelną "2001: Odyseję kosmiczną" Stanleya Kubricka czy otoczonego kultem "Blade Runnera" Ridleya Scotta (nawiasem mówiąc, rozbawiła mnie kiedyś wypowiedź reżysera, który przyznał, że chciał nakręcić film akcji pełen pościgów i strzelanin, tylko coś poszło nie tak). Można przywołać głębokie, filozoficzne moralitety Andrieja Tarkowskiego "Solaris" i "Stalker", a ze świeższych rzeczy produkcje Denisa Villeneuve'a: "Nowy początek" czy "Diunę" (ciekawostka, wszystkie wymienione tytuły powstały na podstawie książek i mają tę wspólną cechę, że im lepsza adaptacja, tym dalej odchodzi od pierwowzoru).
Fantastyka otwiera przed filmowcami możliwości eksperymentowania nieznane w innych gatunkach. "Truman Show" Petera Weira ostrzegał przed telewizją zamieniającą codzienne życie w medialny spektakl, zanim jeszcze powstał reality show "Big Brother". Michel Gondry w "Zakochanym bez pamięci" penetrował zakamarki ludzkiego umysłu i stawiał pytanie, czy jesteśmy skazani na powtarzanie w kółko tych samych błędów. A Daniel Scheinert i Daniel Kwan w dzikim, nieokiełznanym "Wszystko wszędzie naraz" fantazjowali na temat światów równoległych, zastanawiając się, czy ten, w którym żyjemy, mimo wszystkich wad, nie jest aby najlepszym z możliwych.
Nie wszystkie wizje przyszłości doczekały się spełnienia. Według Kubricka w 2001 roku loty pasażerskie na Księżyc miały być stałym elementem codziennego życia. We wspomnianym już "Blade Runnerze" Scott wróżył, że w roku 2019 ludzie osiedlą się w koloniach pozaziemskich, a wspomagać ich będą człekokształtne androidy (nie wspominam już nawet o latających samochodach). Jeśli zaś wierzyć Jamesowi Cameronowi, od prawie trzech dekad wszyscy powinniśmy już nie żyć, ponieważ wedle prognozy z dwóch pierwszych "Terminatorów" sztuczna inteligencja o nazwie Skynet miała zyskać świadomość w 1997 roku, skazując tym samym ludzkość na wyginięcie.
To wszystko się nie wydarzyło, nadal prowadzimy zwyczajne życie bez kosmicznych wycieczek i fruwających wozów (ba, nawet bez deskorolek z "Powrotu do przyszłości 2", które miały pojawić się w 2015 roku!). Ale... czy na pewno jest ono takie zwyczajne? Zastanówmy się. Jesteśmy w stanie pokonywać w rekordowym czasie nieosiągalne dla naszych przodków odległości drogą lądową, wodną i powietrzną. Podróż na drugi koniec świata zajmuje nam nie więcej niż jeden dzień. Możemy dokonywać operacji finansowych bez potrzeby udawania się do banku. Mało tego, nie musimy nawet nosić ze sobą pieniędzy ani karty płatniczej! Wystarczy telefon czy wręcz - w co aż trudno uwierzyć - zegarek.
Mamy na wyciągnięcie ręki dostęp do informacji z całego świata, do nieograniczonej biblioteki pełnej nie tylko książek, ale i filmów, seriali, utworów muzycznych, obrazów... A wszystko dzięki niewielkiemu urządzeniu, które mieści się w dłoni. W mgnieniu oka jesteśmy w stanie dodzwonić się do każdego, ciesząc się swobodą ruchów, której nie ogranicza długość kabla telefonicznego. W naszych samochodach znajdują się mapy nawigacyjne, o których niegdyś nie śniło się nawet Batmanowi. Zegarki, przez które można rozmawiać, kiedyś stanowiły bajkową fantazję w komiksach o Dicku Tracym, a dziś dla naszych dzieci są zwyczajnymi gadżetami. Także wychodzenie do pracy nie jest już absolutną koniecznością. Kto ma taką możliwość, wykonuje swoje obowiązki w domu, przy kawce, w wygodnych bamboszach. A kto wie, czy i w tym nie wyręczy go wkrótce sztuczna inteligencja. Już teraz zaawansowane programy piszą teksty i generują obrazy, które na pierwszy rzut oka trudno odróżnić od dzieła ludzkich rąk.
Gdybyśmy opowiedzieli to komuś żyjącemu w 1924 roku, ten ani chybi uznałby nas za szaleńców, którzy przeczytali zbyt wiele książek Juliusza Verne'a czy Herberta George'a Wellsa. Czy nam się to podoba, czy nie - żyjemy w świecie rodem z filmów i powieści science fiction, nawet jeśli na co dzień tego nie odczuwamy. Może dlatego we współczesnym kinie coraz trudniej o jakąś oryginalną wizję przyszłości. Co tu jeszcze nowego można wymyślić, żeby z jednej strony olśnić widzów, a z drugiej zachować wiarygodność? Nie dziwi mnie, że w ostatnich czasach coraz więcej artystów decyduje się na zwrot ku historii, ubierając fantastyczne wydarzenia w kostium oswojonej i przetworzonej przeszłości. Pojawił się niedawno w Netfliksie pełen cierpkiego humoru serial "Kaos" łączący satyryczną fantazję ze światem greckich bogów. Na dobrą sprawę także bombastyczna, dwuczęściowa "Diuna" Denisa Villeneuve'a to ukłon w stronę historycznych eposów o dzielnych królach, pięknych księżniczkach i dynastycznych bitwach o tron - cóż z tego, że na innej planecie?
Nie dziwi mnie zatem, że Francis Ford Coppola, tworząc własną wizję przyszłościowej Ameryki, inspirował się starożytnym Rzymem. Pełne przepychu i okrucieństwa cesarstwo zawsze fascynowało filmowców. Każdy chyba zna takie hollywoodzkie giganty, jak "Kleopatra", "Spartakus", "Ben-Hur", "Gladiator" (druga część w kinach już niebawem!), czy dziwny, niejednoznaczny "Satyricon" Felliniego. Nie wspominam nawet o serialach dostępnych w telewizji czy streamingu, bo utworzyłaby się długa lista, a nowe tytuły pojawiają się niemal co chwila (żeby daleko nie szukać: "Those About To Die" to świeżutka premiera z lipca).
Coppola powołał na ekranie do życia kolosalne, wręcz przytłoczone własną potęgą imperium, którego władca jest kimś więcej niż człowiekiem, może nawet półbogiem (jakże pasuje do tej roli Adam Driver, który zapisał się w pamięci fanów kina science fiction jako targany rozterkami tyran Kylo Ren z "Gwiezdnych wojen"). Ale pod cieniutką pozłotką luksusu i nowoczesności kryją się niezmienione od stuleci mechanizmy barbarzyńskiej walki o władzę. W tym amerykańskim Rzymie dyktatura, dekadencja i degrengolada współistnieją na równi z fascynującymi osiągnięciami umysłu i ducha. A reżyser z dociekliwością naukowca stawia pytanie, jak długo jeszcze ten chwiejny układ się utrzyma i co może się stać, gdy zostanie zburzony.
Filmowa fantastyka zazwyczaj opowiada o przyszłości, ale tak naprawdę stanowi odbicie czasów współczesnych. W latach 60., gdy człowiek poleciał w kosmos, z kinowego ekranu przebijał optymizm i wiara, że lada chwila udamy się na Jowisza i odkryjemy tam ślady pozostawione przez "braci w rozumie". Dwie dekady później, w kulminacyjnej fazie zimnej wojny, kino science fiction pogrążyło się w ponurych, mrocznych obrazach, którym ton nadawała kultowa "Ucieczka z Nowego Jorku" Johna Carpentera. Przełom tysiącleci to czas paranoi, nieufności i niepokoju. Na dużym ekranie rządził wówczas "Matrix", a na małym - serial "Z archiwum X". Kiedy o tym myślę, przypominają mi się słowa z monologu legendarnego amerykańskiego satyryka Lenny’ego Bruce’a: "Dzisiaj nawet przyszłość nie jest już taka, jak kiedyś".
Coś jest na rzeczy. Zwłaszcza że współczesna fantastyka podążyła, jak mi się wydaje, w stronę komiksowego eskapizmu, w którym liczy się przede wszystkim widowisko nafaszerowane efektami specjalnymi. Dlatego trzeba się cieszyć, kiedy od czasu do czasu ten hollywoodzki karnawał zakłóca głośnym tupnięciem jakiś niepokorny uparciuch pokroju Francisa Forda Coppoli, próbując wyrwać publiczność z błogiego nastroju.
"Jeżeli czuję, że jakiś problem mnie nurtuje, jeżeli zadaję sobie jakieś pytania, na które film może mi odpowiedzieć, to wówczas podchodzę doń z olbrzymim wyczuciem, jak gdyby od realizacji tego projektu zależało coś bardzo ważnego w moim życiu" - powiedział mi przed laty Francis. - "Oczywiście otwarta pozostaje kwestia, na ile widzów zainteresują moje przemyślenia".
Cóż, wyniki finansowe po premierze "Megalopolis" na razie nie napawają optymizmem. Wiele wskazuje na to, że projekt wybitnego reżysera dołączy do komercyjnych niewypałów pokroju "Końca świata" Richarda Kelly’ego czy "Jeźdźców Apokalipsy" Larry’ego Charlesa, w których mimo artystycznej odwagi, intrygujących wizji i przede wszystkim fenomenalnej obsady nie wiadomo, o co właściwie chodzi. Można jedynie mieć nadzieję, że podobnie jak w przypadku innych produkcji, których na początku nie doceniono, dzieło, które wyrwało Coppoli z życia pół wieku, z czasem zyska sympatię widzów. Rozmawiamy przecież o fantastyce, więc cóż szkodzi pofantazjować?
Yola Czaderska-Hayek, Hollywood, 25.10.2024