Miłość jest wokół nas. Wszystkie szaleństwa Bridget Jones

Yola Czaderska-Hayek i Renée Zellweger /archiwum autorki /materiały prasowe

"Wierzę, że zawsze można znaleźć szczęście, nawet mając tyłek wielkości dwóch kul do kręgli" - twierdzi z właściwym sobie wdziękiem Bridget Jones, bohaterka cyklu przebojowych filmów inspirowanych powieściami brytyjskiej autorki Helen Fielding. Podejrzewam, że nawet jeśli ktoś nie czytał żadnej z tych książek, to i tak doskonale wie, kim jest Bridget.

Każdy wie, kim jest Bridget Jones

Mieszkająca w Londynie dziennikarka to mistrzyni towarzyskich wpadek, pełna kompleksów na punkcie własnego wyglądu. Za każdym razem, gdy przychodzi Nowy Rok, postanawia schudnąć, a także odstawić wino i papierosy. Oczywiście bez skutku, co tylko pogłębia jej i tak już sporą frustrację.

Tak się jednak dziwnie składa, że mimo jej słabostek wokół Bridget zawsze kręcą się interesujący mężczyźni: jak nie Mark Darcy, który pod powierzchownością sztywniaka skrywa gorące serce i kryształowy charakter, to Daniel Cleaver, czyli zabójczo przystojny bufon zakochany przede wszystkim we własnym odbiciu w lustrze (serio, już samo nazwisko - cleaver to po angielsku tasak - świadczy o tym, że należy trzymać się od niego z daleka).

Reklama

Jak dotąd ukazały się cztery książki, ostatnio zaś także filmowe adaptacje dobiły do tej liczby. W Walentynki do kin trafia najnowsza odsłona cyklu, "Bridget Jones: Szalejąc za facetem", w której niezrównana Renée Zellweger raz jeszcze zmierzy się z rolą, która przyniosła jej światową popularność i uwielbienie widzów.

Nie byłoby sukcesu bez scenariuszy Richarda Curtisa

Myślę, że nie ma zbytniej przesady w stwierdzeniu, że filmy o dziennikarce goniącej za miłością (szczególnie ten pierwszy, "Dziennik Bridget Jones" z 2001 roku!) nie odniosłyby takiego sukcesu, gdyby nie znakomite scenariusze Richarda Curtisa. Dzięki temu brytyjskiemu specjaliście od komedii romantycznych świat poznał między innymi "Cztery wesela i pogrzeb""Notting Hill", no i oczywiście "To właśnie miłość", którą to produkcję Curtis także wyreżyserował.

Dlatego wielką przyjemność sprawiła mi niedawna decyzja Amerykańskiej Akademii Sztuki i Wiedzy Filmowej, która w listopadzie ubiegłego roku uhonorowała filmowca prestiżową nagrodą imienia Jeana Hersholta. Przyznaje się ją za działalność humanitarną, a do grona laureatów należą największe hollywoodzkie sławy, m.in. Gregory Peck, Paul Newman czy Charlton Heston. Podczas ceremonii w Ray Dolby Ballroom w centrum handlowo-rozrywkowym Ovation Hollywood Richard Curtis odebrał cenne trofeum z rąk Hugh Granta. Któż inny zresztą mógłby wręczyć tę statuetkę, jeśli nie aktor, który wystąpił we wszystkich wymienionych wyżej filmach? Wizerunek uroczego, zabawnego i odrobinę niezdarnego amanta przylgnął do niego na długie lata i wydaje się, że dopiero niedawno Hugh zdołał nareszcie się od niego odciąć.

"Ci wszyscy romantyczni faceci z filmów Richarda Curtisa to wyłącznie kreacja. To nigdy nie byłem ja. Po prostu taki nie jestem" - zapewnił mnie kiedyś Grant. "Richarda zawsze bawiło, że ktokolwiek mógł utożsamiać tego miłego pana z ekranu ze mną. Zna mnie od zupełnie innej strony, dlatego z nieskrywaną przyjemnością tworzył dla mnie rolę w 'Dzienniku Bridget Jones'". Cóż, dodajmy gwoli formalności, że słynna scena, w której Colin Firth spuszcza bolesne lanie Hugh Grantowi, również stanowi autorski pomysł Richarda Curtisa.

Podczas gali w Ray Dolby Ballroom Grant wygłosił przezabawny monolog, pełen złośliwości, w brytyjskim stylu. Nawiązał między innymi do licznych trudów na planie: "Pomyśleć by można, że skoro filmy Richarda opowiadają o miłości, to jego styl pracy będzie stosownie do tego delikatny, wyważony, może nawet, jak sama nazwa wskazuje, pełen miłości. Nic bardziej mylnego. Na zawsze w serce wryły mi się jego uwagi w rodzaju: 'A teraz dla odmiany bądź zabawny' oraz 'Nie przejmuj się, w razie czego wytniemy cię w montażu'".

Żarty żartami, ale wystarczy zapytać kogokolwiek w branży filmowej - każdy odpowie, że nic nie przyprawia o czarną rozpacz bardziej niż kręcenie zabawnej, podnoszącej na duchu opowieści. Przypomina mi się przesycona wisielczym humorem anegdota, której bohater, aktor Edmund Gwenn (co ciekawe, z urodzenia również Brytyjczyk!), leżał ciężko chory w szpitalu. Pewnego dnia odwiedził go George Seaton, reżyser "Cudu na 34. Ulicy", za który Gwenn otrzymał Złoty Glob i Oscara. Aktor nie ukrywał, że jego stan nie rokował już żadnych nadziei. "Podejrzewam, że umieranie musi być ciężkie" - powiedział Seaton. "Owszem - odparł Gwenn. - Ale nie tak ciężkie, jak granie w komedii".

Cóż łatwiejszego niż nakręcić ponury dramat

W rzeczy samej, cóż łatwiejszego niż nakręcić ponury dramat, w którym wszystko kończy się źle, a po wyjściu z kina widzom zbiera się na płacz? Jeden z najsłynniejszych amerykańskich filmów o miłości, "Love Story" Arthura Hillera, ma przecież tragiczny finał - nieuleczalnie chora Ali MacGraw umiera w objęciach Ryana O’Neala. I do dziś temat muzyczny z tego filmu cytowany jest po wielokroć jako perfekcyjna ilustracja ekranowego romansu.

Nawiasem mówiąc, niewiele brakowało, by słynna piosenka, którą genialnie zaśpiewał Andy Williams, w ogóle nie powstała. Oryginalny tekst bowiem został odrzucony przez producenta. Poszło o słowa dotyczące bohaterki: "Jenny came and suddenly was gone" (Jenny pojawiła się i tak nagle odeszła), w języku angielskim bowiem słowo "come" oznacza bowiem szczytową fazę zbliżenia płciowego. Tak, kiedyś w Hollywood naprawdę miewano takie problemy... Autor tekstu, Carl Sigman, chodził po domu wściekły, bo jego praca poszła na marne. Żona próbowała dodać mu otuchy: "Napisz piosenkę od nowa". "Od czego mam zacząć?" - odparł. I nagle zorientował się, że ma już gotowy początek: "Where do I begin?". Resztę dopisał w mgnieniu oka.

Wystarczy jednak o "Love Story". Mieliśmy mówić o komediach. Sęk jednak w tym, że całkiem sporo wcale nie kończy się szczęśliwie.

W finale "Rzymskich wakacji" Audrey Hepburn i Gregory Peck podążają osobno własnymi drogami. W "Annie Hall" Woody Allen za nic w świecie nie jest w stanie zatrzymać przy sobie Diane Keaton. W "Zakochanym Szekspirze" Joseph Fiennes i Gwyneth Paltrow rozstają się na zawsze. W "Mój chłopak się żeni" Julia Roberts w końcu rezygnuje z planów zdobycia Dermota Mulroneya. Strach pomyśleć, ale nawet "Kiedy Harry poznał Sally", czyli absolutnie klasyczny tytuł wśród komedii romantycznych, również miał zakończyć się przygnębiająco. W oryginalnej wersji scenariusza tytułowi bohaterowie mijali się na ulicy niczym obcy ludzie. Reżyser filmu, Rob Reiner, przyznał, że przystępując do pracy, był po rozwodzie i nie wyobrażał sobie, jak można po miłosnym krachu zacząć wszystko od nowa. Tak się jednak złożyło, że w trakcie zdjęć poznał fotografkę Michele Singer. Zakochał się, w dodatku z wzajemnością... i postanowił jednak dać szansę Harry’emu i Sally. A także samemu sobie. I słusznie, bo związek z Michele trwa szczęśliwie do dziś.

"Wierzę, że miłość od pierwszego wejrzenia jest możliwa"

"Wierzę, że miłość od pierwszego wejrzenia jest możliwa" - powiedział mi kiedyś Steve Carell, który sam ma na koncie niemało komedii romantycznych (m.in. "Kocha, lubi, szanuje", "Ja cię kocham, a ty z nim"). "Pojawia się w najmniej spodziewanych porach, zazwyczaj kiedy nie jesteśmy na to w ogóle przygotowani. Tego rodzaju sytuacje zdarzają się w życiu bardzo rzadko, wierzę jednak, że są możliwe".

No właśnie - a nic nie pielęgnuje tej wiary lepiej niż filmowe romanse. To dzięki nim wierzymy, że można zakochać się na odległość w facecie, którego głos słyszało się w radiu ("Bezsenność w Seattle"). Wierzymy, że można z kimś nawiązać głęboką więź za pośrednictwem poczty elektronicznej i nie zorientować się, że to ta sama osoba, która w bezpośrednim kontakcie budzi naszą głęboką niechęć ("Masz wiadomość"). Wierzymy, że milioner może zakochać się w dziewczynie do towarzystwa ("Pretty Woman"), a premier Wielkiej Brytanii w sekretarce ("To właśnie miłość"). Prawdziwe uczucie potrafi nawet połączyć osoby żyjące w dwóch różnych epokach ("Kate & Leopold")!

Bridget Jones też wierzy w miłość, tylko z jakiegoś powodu ciągle dokonuje niewłaściwych wyborów. Można zrozumieć jej słabość do Daniela Cleavera (bo w końcu gra go Hugh Grant i to wystarczy za całe usprawiedliwienie). Ale z jakiego powodu Bridget na własne życzenie komplikuje związek z Markiem Darcym (cudowny Colin Firth, który bawi się rolą z "Dumy i uprzedzenia"), tego nigdy nie umiałam zrozumieć. Cóż, teraz to pytanie i tak nie ma wielkiego znaczenia, ponieważ w czwartym filmie, "Szalejąc za facetem", Mark jest już tylko wspomnieniem, a pani Jones - nieutuloną w żalu wdową.

Gdy przed premierą ta informacja wyszła na jaw, pojawiło się wiele nieprzychylnych komentarzy pod adresem twórców cyklu. Ja jednak jestem skłonna oddać im sprawiedliwość: utrzymali pana Darcy'ego przy życiu tak długo, jak tylko się dało. Helen Fielding bowiem uśmierciła go już w trzeciej powieści, każąc bohaterce rozglądać się za kimś nowym (filmowcy po prostu zamienili kolejność książek - najpierw przenieśli na ekran czwartą część, w której Bridget została mamą, a dopiero teraz wzięli się za tom trzeci, w którym bohaterka przeżyła zauroczenie sporo młodszym od niej chłopakiem).

Skąd te wszystkie rozterki i huśtawki emocjonalne Bridget Jones? Wydaje mi się, że umiem na to pytanie odpowiedzieć. Pamiętam bowiem słowa Nory Ephron, znakomitej scenarzystki i reżyserki, która z tworzenia komedii romantycznych uczyniła swój znak firmowy: "Pragnienie wyjścia za mąż, które - co przyznaję z żalem - stanowi jedno z podstawowych dążeń kobiet, wpisanych w ich naturę, może się równać tylko z innym pragnieniem, które pojawia się zaraz potem: żeby być z powrotem wolną". 

Dla mnie to idealny opis Bridget, który pozwala także pojąć, dlaczego tyle pań identyfikuje się z nią od chwili, gdy pierwsza książka Helen Fielding, a w ślad za nią pierwszy film z Renée Zellweger, ujrzały światło dzienne.

Jeżeli kogoś naprawdę kochamy, to nie trzeba wiele

Czy "Szalejąc za facetem" okaże się równie wielkim sukcesem, co poprzednie odsłony? Tego oczywiście życzę twórcom z całego serca, nawet mimo usunięcia Marka Darcy'ego z listy bohaterów. Trochę mi również szkoda, że z cyklem filmowym rozstał się także Richard Curtis (uczestniczył w realizacji tylko dwóch pierwszych części).

Zabawnie nawiązał do tego faktu Hugh Grant, zwracając się do Curtisa w przemowie, o której już wspominałam: "Ty i ja musimy jeszcze kiedyś nakręcić jakiś film, zanim obydwaj zostaniemy przeciągnięci do wielkiego folderu 'Kosz' w niebie. Nie wiem, co by to miało być, może 'Cztery pogrzeby i wesele' albo 'Pieluchy Bridget Jones', ale coś koniecznie musimy zrobić" (tu wyjaśnienie: po angielsku pieluchy to "diapers", a brzmi to podobnie do słowa "diary" oznaczającego dziennik). Na wszelki wypadek uspokajam: Hugh pojawi się w najnowszej części cyklu o Bridget, choć najpewniej tylko w epizodzie.

Życzę wszystkim udanych Walentynek, niezależnie od faktu, czy spędzicie je Państwo w towarzystwie postaci stworzonych przez Helen Fielding, czy nie. Dajmy sobie nawzajem w ten dzień trochę miłości, bo tak naprawdę to jedyne uczucie, jakie nadaje sens naszemu życiu. Jeżeli kogoś naprawdę kochamy, to nie trzeba wiele. Miłość - tu odwołam się do świetnie wszystkim znanej piosenki z "Czterech wesel i pogrzebu" - jest wokół nas.

Yola Czaderska-Hayek, Hollywood, 14.02.2025

INTERIA.PL
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy