Reklama

Celebracja intymności

To dopiero rozgrzewka, prawdziwy festiwal przed nami. Uroczystym wieczornym pokazem filmu "Rysa" Michała Rosy zainaugurowano w poniedziałek, 15 września, 33. Festiwal Polskich Filmów Fabularnych w Gdyni.

"Rysa" jeszcze przed rozpoczęciem festiwalu wymieniana była w gronie faworytów tegorocznej imprezy. Wenecka kwalifikacja (film pokazywany był na festiwalu w Wenecji) oraz gdyńska nobilitacja ("Rysa" wybrana została jako film otwarcia) sprawiły, że jeszcze przed premierową projekcją o tym filmie "mówiło się" najwięcej.

Jeśli ktoś czekał na film, który miał być tym, czym nie był zeszłoroczny "Korowód" - to znów się zawiedzie. O ile jednak film Jerzego Stuhra bagatelizował postawiony w nim problem lustracji, pozostając zaledwie telenowelową, umoralniającą historyjką, o tyle "Rysa" sięga o wiele głębiej. Nie jest jednak w żadnym stopniu, jak chcą niektórzy, filmem o lustracji - zbyt wyraźna w tym filmie koncentracja na intymności i rezygnacja z publicystyki.

Reklama

Zaczyna się jak "Ukryte" Michaela Haneke - pewne małżeństwo otrzymuje kasetę wideo z nagraniem lokalnego programu publicystycznego, z którego dowiadują się o agenturalnej przeszłości męża (reżyser przyznał, że film Austriaka wpłynął jedynie na rytm, nie na treść "Rysy"). To co początkowo zanosi się moralitet o lustracji, stopniowo skręca w kierunku intymnego dramatu o samotności dwojga ludzi.

Rosa destyluje ze swojego filmu zarówno polityczno-społeczny kontekst, jak i sensacyjny potencjał fabuły. Zamiast pójść w stronę, w którą poszedł Haneke (kto podrzucił kasetę? gdzie leży prawda?) , skupia się na celebracji intymności. Zamiast skoncentrować się na postaci męża (Krzysztof Stroiński), którego bezpośrednio dotyczy kaseta wideo (czy naprawdę był esbekiem? - to pytanie wydaje się mieć drugorzędne znaczenie), reżyser wybiera na bohaterkę swego dramatu żonę (Jadwiga Jankowska-Cieślak) i jej życie wewnętrzne (tu brawa dla operatora Marcina Koszałki, nastrój filmu to też w dużym stopniu jego zasługa).

Tak jak Kraków, gdzie rozgrywa się akcja filmu, jest bardziej miejscem w umyśle, niż w przestrzeni - tak świat, o którym opowiada nam Rosa, zdaje się nie mieć swego "tu i teraz". I choć reżyser patetycznie zaznacza na początku filmu, że jego akcja rozgrywa się w "Krakowie, na początku wieku", to uniwersalność tej historii, jej obojętność na zdarzenia codzienności, jej wyniosła izolacja - staje się siłą, a nie słabością "Rysy".

Celowa asensacyjność "Rysy" jest zresztą dla mnie jej największym atutem. Rezygnacja z wątku kryminalnego może być przez niektórych odebrana jako brak pomysłu na wykończenie tej historii. Film Rosy, pomimo zwodniczego początku, nie obiecuje jednak więcej, niż nam daje. Tytułowa "Rysa" - skaza w miłości dwojga ludzi, nie ma charakteru racjonalnego. To coś, co przekracza nasze pojęcie, rodzaj nieuzasadnionego instynktu, wręcz fizycznego wstrętu (rola Jankowskiej-Cieślak zbudowana jest na fizyczności aktorki). Czy nie to chciał nam powiedzieć Rosa, że to nas po prostu przerasta? Że nie jesteśmy tego w stanie ogarnąć, zrozumieć, ocenić?

Celebracja intymności wydaje się być tegorocznym motywem przewodnim festiwalu. Zarówno "Cztery noce z Anną" Jerzego Skolimowskiego, jak i "33 sceny z życia" Małgorzaty Szumowskiej też opowiadają bardzo osobiste historie. Być może po programowym "roku filmów pesymistycznych" (2006) i "roku filmów optymistycznych" (2007) wreszcie doczekamy się po prostu dobrego, szczerego kina.

Tomasz Bielenia, Gdynia

INTERIA.PL
Dowiedz się więcej na temat: festiwal | Rysy | film
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy